niedziela, 30 grudnia 2012

Wojownik ***

Ameryka uwielbia historie w których "underdog" (z ang. ktoś skazany na porażkę), pokonuje murowanego faworyta. Najlepiej oczywiście by był sympatyczny (tudzież miał uroczą rodzinę, z jeszcze bardziej uroczymi dziećmi), w beznadziejnej sytuacji życiowej, a potencjalna wygrana to jego jedyna szansa na przetrwanie. Sylvester Stallone zbudował całą swoją karierę na tego typu filmach i Gavin O'Connor, scenarzysta i reżyser "Wojownika", pomyślał chyba, że moda na MMA (mixed martial arts) jest świetnym momentem, by po raz kolejny zaserwować widzom jeszcze raz odgrzanego kotleta.

"Wojownik" to historia dwóch braci i ich ojca. Młodszy z braci Tommy (Tom Hardy), wraz z matką uciekł od ojca, alkoholika, trenera wrestlingu (Nick Nolte), który z tego co słyszymy nie szczędził przemocy również swoim bliskim. Starszy brat Brendan (Joel Edgerton), choć pozostał przy ojcu, odciął się od niego, gdy tylko osiągnął pełnoletniość. Poznajemy ich w momencie, gdy Tommy pojawia się na progu domu swego trzeźwiejącego ojca, prosząc go o pomoc w przygotowaniu do turnieju MMA, a sytuacja życiowa zmusza Brendana (byłego zawodnika UFC, który wcześniejszą karierę zakończył w szpitalu), by znów zaczął walczyć...

Konwencja gatunku sprawia, że już po pierwszych minutach (właściwie wystarczy obejrzeć trailer), wiemy kto zmierzy się w finałowej walce i raczej bez pudła obstawimy zwycięzce. Niemniej mógł autor się postarać by historia była bardziej prawdopodobna. Szczególnie wątek Brendana. Nauczyciel fizyki, ledwo radzący sobie na lokalnych ringach ze zwykłymi zabijakami, w siedem tygodni zmienia się w fightera, który pokonuje najlepszych na świecie? Serio? Rocky był przynajmniej uczciwie trenującym bokserem. Do tego nie jestem przekonany, czy perspektywa powrotu do mniejszego mieszkania, jest wystarczająco dramatyczna, by ryzykować swoje życie i zdrowie, twierdząc jeszcze, że się to robi dla dobra swoich dzieci. Spuśćmy zasłonę milczenia również, na sceny w których dyrektor szkoły podskakuje radośnie razem ze swoimi uczniami oglądając krwawą rzeźnię...

Postacie kreślone są bardzo grubą kreską i tylko doskonałe kreacje aktorskie nadają im cień prawdopodobieństwa. Nie ma chyba drugiego aktora, który by tak przekonująco potrafił zagrać przegranego człowieka, świadomego zła które wyrządził, alkoholika, desperacko próbującego odkupić swoje winy niż Nick Nolte. Tom Hardy, gra bardzo oszczędnie, konsekwentnie budując postać skrytego, zwierzęcego brutala, noszącego głęboko w sobie poczucie krzywdy. Joel Edgerton jest chyba najmniej przekonywujący, choć trzeba przyznać, że miał najtrudniejsze zadanie, gdyż jego postać na tle innych jest raczej nijaka.

Esencją takich filmów są sceny walki i nie rozczarowują. Zostały zrealizowane efektownie i realistycznie. Kamera trochę za bardzo skacze, ale pewnie jest to celowy zabieg by ukryć niedostatki techniczne aktorów i najbrutalniejsze momenty. To prawda, że w MMA teoretycznie każdy może wygrać z każdym, ale długo ciągnące się walki wyglądają raczej jak przytulanki, a jeden dobrze trafiony cios rozstrzyga większość pojedynków. Jakkolwiek rozumiem, że gatunek ma swoje zasady i reżyser nie chciał ich łamać, to sceny walk Brendana budziły we mnie większy wewnętrzny sprzeciw niż te przedstawione w "Rockym". Gdyby tak wyglądał finał, jeszcze może bym zrozumiał, ale każda z nich ma ten sam scenariusz. Przez dwie długie rundy Brendan jest na przemian okładany i rzucany po ringu jak worek kartofli, by nagle w trzeciej wykończyć przeciwnika jakąś efektowną dźwignią. Nikt nie byłby wstanie czegoś takiego znieść, nie mówiąc o tym by po chwili ponownie wejść do klatki i walczyć dalej.

Gavin O'Connor poszedł na całość i zdecydował się przedstawić historię dwóch underdogów w jednym filmie i moim zdaniem była to zła decyzja. Jeśliby ograniczyć film do wątku Tommiego to dostalibyśmy świetny film gatunkowy, takiego "Rockiego" z domieszka "Fightera" w wersji MMA. Wątek Brendana i na siłę robiony happy end w finale może spodobały się amerykańskiej widowni, ale dla mnie sprawiły, że z kawałka mocnego męskiego kina zrobiła się nierealna bajeczka dla dużych chłopców, którzy nie chcą dorosnąć.



sobota, 29 grudnia 2012

Supermarket ***

Szef prywatnej firmy ochroniarskiej, Jaśmiński (Marian Dziędziel), pilnuje porządku w dużym supermarkecie i robi to czasami zbyt gorliwie. Gdy przyłapuje w Sylwestra na drobnej kradzieży jubilera Michała Wareckiego (Tomasz Sapryk), z pozoru błahej sytuacji robi się coraz większy problem i w rezultacie dochodzi do tragedii.

Najnowszy film Macieja Żaka zapowiadany był jako thriller z wątkiem psychologicznym. Początkowo jednak zaczyna się jak obyczaj z elementami komedii i wtedy ogląda się go najlepiej. Później atmosfera w filmie gęstnieje, pojawia się wątek sensacyjny, który wypada średnio. Końcówka to już dramat i zaskakujące zakończenie. Generalnie przez pewien chaos gatunkowy film traci tempo i jakość. Po prostu twórcom zabrakło pomysłu na to, co tak naprawdę chcieli w nim pokazać. Jeśli miał być to thriller psycholgiczny, to za mało w nim było elementów typowych dla thrillera. Psychologii też w tym filmie było tyle, co kot napłakał, bowiem główni bohaterowie zostali potraktowani raczej stereotypowo i schematycznie. I tak - mamy tutaj emerytowanego prokuratora wojskowego, który teraz jest zimnym i bezdusznym szefem ochrony (można się domyślać, że był esbekiem w minionym ustroju). Jest też muzyk, który obowiązkowo musi być wrażliwy i słaby psychicznie. Jeśli dodamy do tego jeszcze wątek miłosny głównego bohatera i antagonisty Jaśmińskiego - Himka (swoją drogą, co to za imię / ksywka?) z kasjerką, to mamy chyba rekordową ilość gatunków w jednym filmie. Niestety, co za dużo to niezdrowo.

Pomimo braków w scenariuszu i pewnego chaosu - film ma jednak dobre momenty. Do nich zaliczyłbym muzykę, której w polskich filmach w ostatnim czasie brakuje. Tutaj zaskakuje zdecydowanie na plus, szczególnie gdy słucha się piosenki końcowej. Dobrze grają aktorzy. Co prawda Dziędziel w każdej roli jest taki sam, ale akurat to mi w "Supermarkecie" nie przeszkadza. Nieźle wypadają też inni doświadczeni aktorzy - Sapryk i Izabela Kuna. Szczególnie fajnie wyglądają ich wzajemne, małżeńskie interakcje - w najlepszej części filmu. Ciekawy jest też, grający rolę Himka, Mikołaj Roznerski. Szkoda tylko, że wątek dwóch głównych bohaterów jest raczej słabo poprowadzony. I Dziędziel z Roznerskim wypadają lepiej w grze z innymi aktorami niż ze sobą.

Zastanawiałem się nad przekazem, który wynikał z tego filmu. Nie jest on wesoły, bowiem po raz kolejny w polskim kinie mamy do czynienia z bezsilnością walki dobra ze złem. Podobnie jak w "Domu złym" Wojciecha Smarzowskiego, także i tutaj jednostka o dobrych intencjach stoi na straconej pozycji i przegrywa. Ten film pokazuje kolejny raz totalną beznadzieję w naszej polskiej rzeczywistości, grę na emocjach i stawia pytanie czy walka w pojedynkę ma sens. Trochę to smutne, że polscy twórcy nie zaszczepiają ostatnio w swoich filmach pozytywnej energii, tylko pokazują życie wyłącznie od złej strony. Smarzowski, Marcin Krzyształowicz (w "Obławie"), teraz Żak. Kiedy w końcu ktoś przeciągnie widza na jasną stronę życia?



sobota, 15 grudnia 2012

Wyścig z czasem ****

Czas to pieniądz to frazes bardzo wyświechtany i oczywisty. W filmie "Wyścig z czasem" Andrew Niccola nabiera on jednak dodatkowego znaczenia, bowiem determinuje ludzkie istnienie i staje się jedyną walutą ważną w życiu.

Akcja filmu dzieje się w przyszłości, gdzie wprowadzono reglamentację czasu do przeżycia, w wyniku której ludzie przestają się starzeć w wieku 25 lat. Czas ten można oczywiście wydłużyć, ale warunkiem jest sprawne dysponowanie i handlowanie minutami i godzinami, co oczywiście stawia ludzi bogatych w uprzywilejowanej sytuacji. W świecie tym poznajemy Willa (Justin Timberlake), który niesłusznie oskarżony o zabójstwo innego człowieka i kradzież jego czasu, porywa córkę miliardera - Sylvię Weis (Amanda Seyfried). Ich tropem rusza Strażnik Czasu - Raymond Leon (Cillian Murphy).

Film, jeżeli chodzi o konstrukcję fabularną, przypomina mi "Wyspę". Tam również dwójka głównych bohaterów (Ewan McGregor i Scarlett Johansson) buntowała się przeciwko istniejącej rzeczywistości i próbowała ją zmienić. W "Wyspie" bohaterowie jednak bardziej myśleli o przetrwaniu. Tutaj Will i Sylvia dodatkowo "bawią" się w obrońców uciśnionych, zabierając czas bogatym i rozdając go biednym. W "Wyścigu" nie ma zbyt dużo efektów specjalnych, co go odróżnia na plus w stosunku do "Wyspy", za to na pewno tam lepiej wypadł duet aktorski McGregor - Johansson. Timberlake nie jest z mojej bajki, ale przynajmniej nie raził mnie i grał przyzwoicie, co w przypadku mojej wrodzonej awersji do niego jako piosenkarza, jest komplementem. Seyfried wygląda zupełnie inaczej niż w innych filmach (ciągle mam w pamięci jej rolę słodkiej blondyneczki z "Mamma Mia"), w roli córki milionera jest ładnym tłem dla toczącej się akcji. Chociaż na pewno do talentu wspomnianej już Johansson, jednak "trochę" jej brakuje.

Ostatnio oglądalem sporo filmów, w których bardzo wyraziście wypadały postacie "schwarzcharakterów". Role Toma Hardy'ego w ostatniej części "Batmana", Guya Pearce'a w "Gangsterze" czy Javiera Bardema w "Skyfall" zapadają w pamięci. W przypadku Cilliana Murphy'ego nie mam takich odczuć. Jego bohater nie przeraża i w gruncie rzeczy nie sprawia większych problemów dla głównych bohaterów. Pewnie to kwestia scenariusza i słabo zarysowanej roli, bowiem Murphy to aktor ze sporym potencjałem.

Rzeczywistość jest tutaj przedstawiona nieco stereotypowo. Biedni są pokazani w filmie jako bardziej szczęśliwi, potrafią łatwiej dysponować swoim czasem, gdzie wystarcza im zwykła "dobowa norma", aby żyć. Bogaci (poza Sylvią) są zepsuci i egoistyczni. Ciekawie było natomiast pokazane "kupowanie czasu" po 25 roku życia. I tak matka bohatera granego przez Timberlake'a pomimo że była pięćdziesięciolatką, to ze względu na "transfer czasu" wyglądała jak jego rówieśnica. Podobnie było z matką i ojcem Sylvii. Było to niewątpliwie śmieszne, ale też skłaniające do refleksji, że w przypadku "zakupu długowieczności" świat stanąłby na głowie i prędzej czy później rozpadłby się, bo ludzie nie wytrzymaliby ze sobą tak długo.

Słabsze chwile w filmie to pewne nieścisłości - jak Sylvia biegająca i ruszająca w "akcję" w szpilkach, brak telefonów komórkowych (trochę dziwne, zważywszy na to, że akcja dzieje się w przyszłości), no i niewyjaśniony motyw śmierci ojca Willa (w połowie filmu wydawało się, że będzie to ważny wątek dla filmu).

Mimo to ogląda się go nieźle. Akcja toczy się w dobrym tempie, nie jest nudno i na pewno nie mam poczucia straconego czasu. No i okazało się, że Timberlake jest dla mnie bardziej do wytrzymania jako aktor niż piosenkarz ;)



niedziela, 9 grudnia 2012

J. Edgar ***

Niepopularny w Polsce film biograficzny to historia "ojca" FBI, J. Edgara Hoovera. Podczas nudnych i dłużących się dwóch godzin, widz poznaje niełatwe życie tytułowego bohatera, który za sprawą swojego silnego charakteru, inteligencji, sprytu i determinacji przeobraża się z asystenta prokuratora generalnego w twórcę i Szefa FBI.

Z całą pewnością podziw należy się odtwórcy tytułowej roli Leonadrowi DiCaprio, który nie po raz pierwszy udawadnia swój kunszt aktorski przejawiający się tym, że potrafi się wcielić w kazdą rolę. Gra Hoovera od jego młodości po schyłek życia i potrafi oddać sposób bycia i charakter osoby, która zrobi wszystko by osiągnąć swój cel. Choć Leonardo wygląda bardzo prawdziwie w roli starca, to niestety w przypadku jego filmowego partnera Armiego Hammera charakteryzacja jest totalnie żenująca. Zamiast starego, schorowanego człowieka widzimy karykaturalnie postarzoną postać, która wywołuje śmiech.

Scenariusz skupia się w dużym stopniu, nie tylko na dokonaniach Hoovera, ale również na tym co konstytuuje jego osobowość, czyli uzależnieniu i poporządkowaniu się matce, potrzebie bycia wielbionym, nieuznawaniu sprzeciwu oraz homoseksualizmie, który niewątpliwie stanowi ważny element jego biografii. Nawet w USA, w latach w których Hoover zdobywał władzę, homoseksualizm był społecznie nieakceptowalny i na pewno stanowiłby koniec kariery Edgara na szczeblach kierowniczych FBI. Widzimy zatem jak ciężkie musi być życie osoby, która tłamsi swoje uczucia i pożądanie. Wyparcie pragineń stanowi kolejny dowód na siłę jego charekteru i moc dążenia do celu, którym jest zdobycie władzy. Jednakże z filmu wprost nie wynika czy bohater jest homoseksualistą, czy transwestytą, czy po prostu nie ma pociągu do kobiet, natomiast sceny sugerujące, że zachowanie J. Edgara odbiega od tych, które przyjmowano w czasach jemu współczesnych za normę, stanowią w moim odczuciu połowę filmu.

Pomimo iż J. Edgar Hoover był osobą tajemniczą i bardzo kontrowersyjną, odbieram biografię dość jednoznacznie. Widzę J. Edgara jako osobę, która poświęci wszystko i wszystkich, a w tym siebie, dla władzy. Mój odbiór filmu, z całą pewnością amatorski, nie pozwala mi ocenić jednak przyczyny postępowania Hoovera. Nie mam pewności czy odbierać bohatera jako obrońcę bezpieczeństwa narodowego, który kierując się dobrem mieszkańców kraju robił wszystko, aby aresztować gangsterów, czy też jako opętanego i żądnego władzy zwolennika inwigilacji. Czy realizował swoje marzenia, czy też chciał zaspokoić ambicje matki? Czy był człowiekiem bez skrupułów czy też słabą jednostką, jedynie dostosowującą się do zasad ludzi u władzy? Może udało się jednak Eastwoodowi odtworzyć ową tajemnoczość Hoovera?

Zaskoczeniem jest dla mnie, że tak powszechne w naszych realiach podsłuchy, zbieranie haków na polityków i prezydentów, zakładanie teczek stanowią normę w amerykańskich służbach bezpieczeństwa. Film staje się dla mnie ciekawy, gdy mam punkt odniesienia do naszej rzeczywistości.

Pomimo że historia J. Edgara Hoovera stanowi ciekawy sposob dojścia i trzymania w rękach władzy, to jednak film jest trochę przegadany i nudny. I mimo dobrej gry Leonardo DiCaprio, biografia jest w moim odczuciu mało wiarygodna, być może za sprawą miejscami banalnego scenariusza.



piątek, 7 grudnia 2012

Sponsoring **

Redaktorka poczytnego periodyku o modzie i takich tam, Anna (Juliette Binoche), dostaje zlecenie na napisanie artykułu o płatnej miłości. Zbierając materiały, kontaktuje się z dwiema przedstawicielkami najstarszej profesji świata - Francuzką (Anaïs Demoustier) i Polką (Joanna Kulig), które na swobodnych spotkaniach powierzają jej swoje historie. Te rozmowy nie pozostają bez wpływu na Annę...

Gdy "Sponsoring" Małgorzaty Szumowskiej wchodził do kin, zrobił się wokół niego spory szum. Reżyserka, ogłoszona już dawno temu jednym z największych talentów naszej kinematografii, udzielała jednego wywiadu za drugim. Dzieliła się z czytelnikami przemyśleniami na temat własnego życia, wrażeniami ze współpracy z gwiazdą światowego kina jaką niewątpliwie jest Juliette Binoche. Tym, jak Binoche potrafi poświęcać się dla roli, wchodzić w graną postać. Z rzadka tylko odnosiła się do fabuły samego filmu, jedynie tajemniczo wspominając, że główna bohaterka dzięki styczności z córami Koryntu odkrywa na nową swą uśpioną seksualność.

Ech, jakież było moje rozczarowanie, gdy w końcu miałem okazję obejrzeć to "dzieło". Gdy od czasu do czasu, by zresetować umysł, zaglądam na portal typu onet, znajduję tam okraszone podobnie łapiącymi oko tytułami jak "Sponsoring", z życia wzięte historie panienek młodszych, czy starszych, czasami żon, w większości studentek, które odkrywają jak to fantastycznie (lub nie) jest sprzedawać swoje ciało. Pisane są one przez dziennikarzy, którzy dzwonią na znalezione na różnych portalach ogłoszenia, tudzież zamieszczają własne, usiłując spenetrować fascynujący świat płatnego seksu. Nigdy nie pomyślałem, że taki "artykuł" może być scenariuszem filmowym. Tak - scenariuszem, nie inspiracją do scenariusza. Scenariuszem, którego realizacji podejmie się wielka nadzieja polskiego filmu, a przed kamerą staną, oprócz wspomnianej laureatki Oskara, godząc się na skromne epizody, ikona pokroju Krystyny Jandy, czy wielki (jak na dzisiejsze czasy) polski aktor Andrzej Chyra.

Film składa się z trzech typów scen. W pierwszej podglądamy Annę w jej domu, gdy trochę pracuje nad tekstem, trochę się krząta, próbując być przykładną panią domu. W drugim widzimy Annę jak zbiera materiały, rozmawiając z prostytutkami. Trzeci to sceny z życia prostytutek. Wszystko jest nawet ładnie sfotografowane, głównie chyba z ręki, by dodać filmowi autentyzmu. Mnóstwo zbliżeń. Wielkie szczęście, że Binoche tego Oskara nie dostała przez przypadek i nawet gdy kroi marchewkę ogląda się ją z przyjemnością. Bo to koniec. W filmie nie dzieje się nic więcej. Rzeczonej ewolucji postaci głównej bohaterki nie dostrzegłem. Jest jedynie scena finałowa (a właściwie dwie), w której widać wreszcie talent Szumowskiej. Językiem czysto filmowym prezentuje nam wnioski, do których podejrzewam dochodzi główna bohaterka. Szkoda tylko, że są one tak nachalne, upraszczające i nieusprawiedliwione tym co się wcześniej działo, że dają odwrotny efekt od katharsis.

"Sponsoring" jest kolejnym dowodem na to, że bez dobrego scenariusza, nawet utalentowany reżyser ze świetną obsadą raczej daleko nie zajadą. Wiadomo, seks sprzeda wszystko i chwytliwy temat pewnie zapewnił, że producenci zarobili. Dziwię się jednak, że tak znane nazwiska zgodziły się firmować ten gniot i nikomu, kto jeszcze go nie widział bym go nie polecił. Gdy nie możemy się oprzeć ciekawości, już lepiej stracić pięć minut i zajrzeć na onet czy "wirtualną".



Gangster ****

Powinienem już przywyknąć do niezwykle "trafnego" tłumaczenia zagranicznych tytułów filmów na język polski. Amerykański "Lawless" wg scenariusza Nicka Cave'a to po naszemu "Gangster". Na szczęście rzeczownik w tytule niejako odpowiada tematyce filmu. Rzecz jest bowiem o trzech braciach Bondurant, którzy w latach 30. ubiegłego wieku, w czasach prohibicji w Stanach Zjednoczonych handlują bimbrem. Interes idzie im nieźle, dopóki na ich drodze nie stanie agent specjalny Charlie Rakes, będący na usługach skorumpowanego prokuratora. Oczywiście Rakes okazuje się być tym złym, natomiast braciom kibicuje się od samego początku.

Akcja - historii opartej na faktach - toczy się może w niezbyt imponującym tempie, ale nie jest nudna dla osób, które nie nastawiły się na wyszukane efekty specjalne, tylko chcą się skupić na fabule i postaciach. Film przypominał mi trochę opisywanego już na blogu "Kill the Irishman" - podobnie solidne rzemiosło, nieźle zbudowany klimat, dobrze zrealizowane i realistyczne (momentami aż za bardzo krwawe) sceny walk. Ciekawa jest konstrukcja psychologiczna trzech braci. Najstarszy z nich Howard to tępy osiłek, nie zawsze oddany braciom. Średni Forrest to mózg i lider rodziny. Najmłodszy Jack - uważany jest za słabeusza. Nie umie się bić, jest nieco lekceważony przez pozostałych braci. Jednak to on okazuje się być centralną postacią fabuły. Interesujący jest kontrast pomiędzy średnim i najmłodszym bratem. Obaj są zupełnie inni i zaskakujące, że jednak rozumieją się bez słów i są ze sobą silnie związani.

Rewelacyjny, niski głos Toma Hardy'ego można już było usłyszeć w ostatniej części Batmana. Po roli Bane'a aktor, wcielając się w charyzmatycznego Forresta, po raz kolejny zagrał bardzo sugestywnie. Rakes w wykonaniu Guya Pearce'a to dla mnie najbardziej obrzydliwa i sadystyczna postać, jaką widziałem od czasów pamiętnej roli Roberta De Niro w "Przylądku Strachu". Nie wiem jakie są typy Akademii Filmowej dla męskich ról drugoplanowych w przyszłym roku, ale poważnie zastanowiłbym się nad nominacją do Oskara właśnie dla Pearce'a. Dobrze gra LaBeouf (jako Jack), który szczególnie pod koniec filmu ma co grać. Za mało jest Gary'ego Oldmana (po jego mocnym wejściu na początku filmu myślałem, że będzie miał większą rolę). Panie w osobach Jessiki Chastain i Mia Wasikowskiej (momentami fizycznie przypominała mi... Agatę Buzek, a to nie jest komplement) są raczej tłem dla panów, ale to głównie za sprawą wysokiego poziomu męskiego aktorstwa. Na minus filmu - muzyka, której kompletnie nie zapamiętałem po projekcji.

Cieszę się, że w końcu obejrzałem w tym roku coś, co lubię najbardziej, czyli proste kino z motywem gangsterskim i niegłupią fabułą. Film ten nie spowodował, że jestem po nim mądrzejszy, nie skłonił mnie do głębszych przemyśleń. Na pewno jednak dobrze pokazał, czym jest męska solidarność i że - pomimo sporych różnic - rodzeństwo potrafi się zjednoczyć. Mnie absolutnie coś takiego wystarcza i na pewno nie czuję niedosytu po jego obejrzeniu.



sobota, 1 grudnia 2012

Avengers ****

Iron Man, Captain America, Thor, Hulk, Czarna Wdowa i Hawkeye, czyli "The Avengers" (mściciele) razem na ekranie filmowym. Superbohaterowie jednoczą siły by ocalić Ziemię przed zagładą. Spełniony mokry sen fana komiksów wydawnictwa Marvel.

Ostatnimi laty mieliśmy wysyp filmów o komiksowych superbohaterach. Iron Man, Hulk, Captain America i Thor doczekali się filmów poświęconych tylko im. Najwyraźniej hollywoodzcy producenci doszli do wniosku, że przyszedł czas na superprodukcję o superbohaterach. Po ostatnich hitach naszej rodzimej kinematografii z bitwami w tytułach, już na samo słowo superprodukcja reaguję alergicznie, ale jak się okazało, nie zawsze musi być źle.

Choć historia, jak to w ekranizacjach komiksów, jest dość przewidywalna, a film trwa bite 143 minuty, to mi się nie dłużył. Zebranie w jednym miejscu tych wszystkich postaci okazało się dla scenarzystów raczej okazją niż pułapką. W towarzystwie innych superbohaterów nie wydają się aż tak bardzo super, czy też tak bardzo inni. Widzimy ich bardziej ludzką stronę. Tworzą zespół, który tylko współpracując może zwyciężyć. Ich wspólne docieranie się obserwujemy z zainteresowaniem, może trochę żarliwiej niż zwykle kibicując im w śmiertelnym starciu.

Oczywiście nie jest to kino dostarczające materiału do przemyśleń, czy refleksji, ale sądzę, że ludzie czegoś takiego oczekujący wybiorą raczej dzieła Kieślowskiego czy Bergmana. To co dostajemy to czysta rozrywka, ale na naprawdę wysokim poziomie. Zapierające dech w piersiach, ale nie męczące efekty specjalne, precyzyjna reżyseria, parada gwiazd (Roberta Downey Jr, Scarlett Johansson, Samuela L. Jacksona, nasz Jerzy Skolimowski...), które całkiem dobrze odnajdują się w kostiumach superbohaterów oraz pomysłowa fabułą sprawiają, że "Avengers" to dobra propozycja na piątkowy wieczór nie tylko dla fanów komiksów.