niedziela, 23 lutego 2014

Jack Strong ****

Ryszard Kukliński - bohater czy zdrajca? Zagadnieniem tym postanowił się zająć Władysław Pasikowski, który w ostatnim czasie nie boi się podejmować trudnych tematów filmowych. Kuklińskiego (Marcin Dorociński) poznajemy pod koniec lat 60. jeszcze jako Majora Wojska Polskiego. Wkrótce podejmuje on współpracę z amerykańskim wywiadem i pod pseudonimem operacyjnym "Jack Strong" zdobywa dla CIA tajne dokumenty polskiej służby wojskowej.

Początek filmu wprowadza nas w realia zimnej wojny, gdzie szpiegów skazuje się na śmierć w męczarniach (jak chociażby spalenie żywcem w piecu). Później mamy spokojne przedstawienie postaci Kuklińskiego, jego życie osobiste, awanse zawodowe, wreszcie pierwsze kontakty z amerykańskimi służbami. Film tak na dobre rozpoczyna się właśnie od momentu współpracy polskiego oficera z CIA i z każdą minutą coraz bardziej wciąga.

Reżyser przedstawia Kuklińskiego jako patriotę, którego działania zapobiegły wybuchowi III wojny światowej. Pułkownik nie zdradził Ojczyzny tylko działał w stanie wyższej konieczności, szkodząc Rosjanom a nie Polsce - taki przekaz wynika z filmu. Kukliński w filmie to bohater, ale na miarę polskich realiów, a nie amerykańskiego herosa. Świadczy o tym kilka momentów, gdy pułkownik zachowuje się mocno niefrasobliwie (jak chociażby w znakomitej, humorystycznej scenie posiedzenia kadry oficerskiej, gdy "odkrywany" jest szpieg). Dodatkowo nie potrafi pogodzić szpiegowania z życiem rodzinnym. W realistycznym przedstawieniu postaci reżyser wzbudził jeszcze większą sympatię do "Jacka Stronga". Bo czy nie będziemy bardziej kibicować zwykłemu bohaterowi, a nie agentowi z gadżetami, który radzi sobie w każdej sytuacji?

Sama opowieść o Kuklińskim jest przedstawiona znacznie ciekawiej niż chociażby niedawna historia Lecha Wałęsy w "Człowieku z Nadziei" Andrzeja Wajdy, co w dużej mierze ma na pewno związek z interesująco ukazanym wątkiem szpiegowskim, który trzyma w napięciu. Pasikowski umiejętnie reguluje tempo i potrafi w odpowiednim momencie zaskoczyć widza nagłym zwrotem akcji. Bardzo precyzyjnie odtwarza przy tym realia, w których żyli główni bohaterowie (mieszkanie Kuklińskich, ulice czy bal sylwestrowy aż kipią siermiężnym komunizmem). Do atutów zaliczyć należy również niezły montaż, którego dobre efekty można szczególnie zauważyć w trakcie pościgu samochodowego i brawurowej ucieczki Kuklińskich z Polski. Minusem jest zbyt często serwowana patetyczna muzyka, której na początku filmu jest zdecydowanie za dużo.

Jak to w filmach Pasikowskiego - nie brakuje wyrazistych, męskich postaci i ciekawych ról. Marcin Dorociński, pomimo mojego sporego sceptycyzmu co do braku fizycznego podobieństwa do Kuklińskiego, gra znakomicie i swoją kolejną kreacją potwierdza, że obok Roberta Więckiewicza jest w tej chwili najlepszym polskim aktorem. Nie brakuje również innych dobrych ról, wśród których wyróżnić należy szczególnie Ireneusza Czopa w roli Mariana Rakowieckiego oraz Zbigniewa Zamachowskiego i Mirosława Bakę za komediowe role oficerów Gendery i Putka. Słowa pochwały należą się również Patrickowi Wilsonowi, grającego amerykańskiego agenta Daniela, który całkiem nieźle sobie poradził z językiem polskim (nie potrzeba było na szczęście polskiego dubbingu dla jego postaci). Dobrze zagrane i obsadzone są również role rosyjskich oficerów w osobach "twarzowego" Dimitri Bilova i demonicznego Olega Maslenikova. Słabiej wypadają za to panie, co jest jednak normą w przypadku filmów Pasikowskiego. Maja Ostaszewska jako żona Kuklińskiego gra w zasadzie tylko jedną, mocno zmęczoną miną, a jej histeryczna scena zazdrości (tak mocno lansowana w zapowiedziach przedpremierowych przez jedną ze stacji telewizyjnych) była zbyt przerysowana i kompletnie nie trafiła do mnie. Dagmara Domińczyk, jako agentka Sue, poza amerykańskim akcentem, również nie zapadła w pamięci.

Pasikowski zdaje egzamin jako twórca kina gatunkowego, bo po prostu zrobił dobry thriller szpiegowsko-polityczny. Czy stworzył przy tym historię odpowiadającą prawdzie? Myślę, że kwestię postawy Kuklińskiego najlepiej niech każdy oceni zgodnie z własnym sumieniem i wiedzą. Idąc na film oczekiwałem dobrej rozrywki i pod tym względem na pewno się nie rozczarowałem.

wtorek, 18 lutego 2014

All Is Lost ****

Drugi, po "Chciwości", film J.C. Chandora, choć znalazł się w konkursie głównym Cannes, wygrał Złotego Globa w kategorii muzyka i zebrał świetne recenzje krytyków na całym świecie, nie wszedł jednak w Polsce do szerszego obiegu. Dystrybutorzy zapewne nie wierzyli w jego sukces, gdyż prezentuje on radykalnie inne podejście do tematu samotności i walki o przetrwanie rozbitka od standardowo praktykowanego przez Hollywood, a którego świetnym przykładem jest chociażby aż dziesięciokrotnie nominowana w tym roku do Oscara "Grawitacja".

Film otwiera scena, w której obserwujemy swobodnie dryfującą po morzu tratwę i słuchamy monologu będącego, jak się możemy domyślać, listem pożegnalnym próbującego się na niej ratować człowieka. Nie ma on już sił i świadomy tego, że nie przetrwa żegna się z najbliższymi. To pierwszy i zarazem ostatni moment, w którym twórcy pozwolą nam "zajrzeć" w duszę głównego bohatera, poznać jego myśli. Odkąd w następnym ujęciu przeniesiemy się w czasie osiem dni wcześniej, do feralnego poranka, gdy obudził go huk kontenera uderzającego w burtę łodzi, którą podróżował samotnie po Oceanie Indyjskim, będziemy mogli jedynie przyglądać się z pewnego dystansu jego zmaganiom z żywiołem.

Bohater nie tylko nie wygłasza przemówień do przedmiotów ani nie dostarcza swoich przemyśleń "z offu". My nic o nim nie wiemy. Nie wiemy jak się nazywa (w końcowych napisach widnieje jako "nasz bohater", z ang. "our man"), skąd pochodzi. Możemy oczywiście wyciągać wnioski na podstawie tego co widzimy. Nie wydaje się przypadkiem, że gra go Robert Redford. Dawny symbol seksu, nadal jest przystojny, mimo lat. Co autorzy dobitnie pokazują, w nieco absurdalnej scenie golenia się w obliczu nadciągającego sztormu, przywiązuje dużą wagę do swego wyglądu. Choć, jak dowiadujemy się z listu otwierającego film, ma bliskich, to zdecydował się na samotną podróż. Jest zamożny, na łodzi niczego nie brakuje, nie wydaje się przed niczym uciekać, ta podróż, i samotność z nią związana była wyborem nie przymusem. Widzimy jak działa w obliczu zagrożenia, jest chłodny, opanowany, nie dokonuje pochopnych decyzji, metodycznie wykonuje to co sobie zaplanował. Poddany niemalże Hiobowej próbie, nie marudzi, nie szuka winnych, do samego końca nie traci determinacji i woli walki o siebie. Gdy po kolejnym niepowodzeniu wykrzyczy w końcu bluźnierstwo, uwalniając ogrom kłębiących się emocji, chyba wszyscy oglądający czują ulgę.

Przez samą tematykę "All is lost" przywodzi na myśl dzieła Hemingwaya, Conrada, a specyficzna narracja wydaje mi się, że jeszcze te skojarzenia potęguje. Niewiele obrazów skłania do rozważań nad kruchością ludzkiego istnienia, jak widok małej łódki miotanej przez fale wzburzonego oceanu. Do całego tego bagażu kulturalnego J.C Chandor dodał od siebie parę symboli odwołujących się bezpośrednio do naszych czasów. "Nasz bohater" to biorąc pod uwagę jego postawę (i fakt że gra go Robert Redford) praktycznie ideał mężczyzny zachodu. Kontener, który uszkodził jego łódź pochodzi najprawdopodobniej z Chin, a wypływają z niego dziecięce buciki. Znaczące są też obrazy, gdy ogromne kontenerowce mijają beznamiętnie maleńką, dryfującą tratwę z desperacko wzywającym pomocy rozbitkiem, czy chociażby finałowa scena, której oczywiście nie mam zamiaru zdradzać. Starcie wschodu z zachodem, krytyka globalizacji? Każdy widz zinterpretuje to wszystko po swojemu.

Mimo że "All is lost" opowiada historię nie raz już przez nas słyszaną, to robi to na swój sposób, językiem czysto filmowym (obrazem) i dzięki temu jej symbolizm jest chyba nawet bardziej dosadny niż literackich pierwowzorów. Ponieważ film nie odniósł sukcesu komercyjnego, raczej nie uda mu się rozepchać ram skostniałego gatunku, ale myślę, że warto go zobaczyć. Również dla świetnej, choć nie docenionej przez akademię, roli Roberta Redforda, który musiał udźwignąć cały film na swoich barkach i praktycznie przez 105 minut nie schodzi z ekranu.


poniedziałek, 10 lutego 2014

Witaj w klubie ****

Hollywood raczej niechętnie podejmuje tematy związane z problemem AIDS. "Filadelfia" był bodaj pierwszym filmem, który w pełni pokazał istotę tej choroby, jednocześnie wskazując jak chora osoba jest spychana na margines społeczny i wręcz zaszczuta przez społeczeństwo. Jeśli ktoś jednak liczył, że w "Witaj w klubie" ("błyskotliwie" przetłumaczony amerykański tytuł "Dallas Buyers Club") obejrzy ciężki i sentymentalny obraz, na który trzeba będzie szykować kilka paczek chusteczek, może poczuć się zawiedziony.

Historia oparta na faktach. Mamy 1985 rok i mocno korzystającego z życia Rona Woodroofa (Matthew McCounaghey) - z zawodu elektryka, który w wolnych chwilach oddaje się pasji rodeo. Woodroff pali, ćpa, często korzysta z usług prostytutek. Krótko mówiąc, nie oszczędza się. Pewnego razu - w wyniku niegroźnego wypadku w pracy - nasz kowboj trafia do szpitala i tam w trakcie rutynowych badań dowiaduje się, że jest chory na AIDS. Pomimo niedowierzania i szoku Ron postanawia walczyć z chorobą. Jedzie do Meksyku, aby stamtąd przeszmuglować zakazane w USA leki, które opóźniają rozwój wirusa. W międzyczasie poznaje transseksualistę Rayona (Jared Leto) i wraz z nim zakłada klub, pomagając chorym ludziom.

Film nie stanowi dosadnej opowieści o tym jak wyniszczający wpływ na życie człowieka ma AIDS. Również przez samo zachowanie głównych postaci trudno jest zdawać sobie powagę z sytuacji Rona, który nie użala się nad sobą i nie zachowuje się jak chory człowiek. Pokazuje za to mocną wolę walki z chorobą i determinację.

"Witaj w klubie" to jednak przede wszystkim film o tolerancji wobec drugiej osoby i o tym jak potrafi się ona zmienić w zależności od sytuacji. Ron początkowo nie akceptuje Rayona, ale ze względu na wspólne nieszczęście, jego optyka się zmienia na tyle, że bohater grany przez McCounagheya zrywa kontakty ze swoimi kolegami, którzy go nie akceptują z powodu choroby i potrafi się wręcz zaprzyjaźnić z transseksualistą. Jest to też film o koncernach farmaceutycznych i o tym jak potrafią one dla zysku zrobić wszystko, tylko nie pomagać chorym. Woodroof próbuje walczyć z systemem testowania i akceptacji leków. Systemem obłudnym, bo nie pomagającym ludziom i na dodatek zabierającym im ostatnią nadzieję. Dostaje się również amerykańskiemu prawu, które w ważnym momencie nie stoi po stronie obywatela.

Dwójka głównych aktorów gra znakomicie. McCounaghey rewelacyjnie kreuje Woodroofa. Pomimo że jego bohater jest hedonistą i homofobem, to jednak ma coś w sobie pozytywnego, a jego niewyparzony język nadaje filmowi komediowy charakter. Ron nie akceptuje seksualności Rayona, ale lubi go jako człowieka i wzajemne interakcje tej dwójki są wielkim atutem dramatu. Równie świetny jest Leto, który gra tak przekonująco transseksualistę, że gdyby jego postać przenieść do obrazu Pedro Almodovara, to chyba słynny hiszpański reżyser znalazłby swoją kolejną "muzę" filmową. Przy tak mocnych kreacjach męskich blado wypada Jennifer Garner w roli Dr Evy Saks. Aktorka gra przyzwoicie, ale jakby bez energii, którą emanują panowie.

Myślę, że właśnie dzięki aktorom ta historia wiele zyskała, bo sama sekwencja zdarzeń nie jest pokazana jakoś nadzwyczajnie. Film staje się nieco monotonny, gdy Ron zakłada klub i przekonuje się do Rayona. Dwaj główni bohaterowie przestają się zabawnie przekomarzać, co powoduje, że fabuła traci na impecie.

"Witaj w klubie" nie jest może filmem wybitnym, ale na pewno wartym obejrzenia. Nie będę zdziwiony Oskarem dla kogoś z duetu McCounaghey-Leto albo nawet dla nich obu, bo ich role faktycznie są warte nagród.