wtorek, 28 lutego 2012

Spadkobiercy ****

Mam pewien problem z filmami Alexandra Payna. To niewątpliwie utalentowany reżyser. W swoich dziełach nie unika tematów trudnych, z rzadko spotykaną zręcznością wplata elementy komediowe w historie często niewesołe, jeśli nie po prostu tragiczne. Jednak gdy seans dobiega końca, jakby czegoś brakuje, nie pozostawia większego wrażenia. Tak było ze Shmidtem, tak było z Bezdrożami i bałem się, że podobnie będzie w przypadku Spadkobierców.

Tak jak w Shmidtcie i tu twórca stawia swojego bohatera, granego przez Georga Clooneya, Matta Kinga - prawnika, spadkobierce dziedzictwa dawnych władców Hawajów, w obliczu tragicznej sytuacji. W wyniku wypadku podczas szaleństw na motorówce, jego żona znalazła się w stanie śpiączki i lekarze właśnie informują go, że nie ma nadziei i zgodnie z jej wolą będą musieli wkrótce pozwolić jej odejść. Matt, choć jego życie oglądane z zewnątrz może wydawać się idealne (mieszkanie w raju, posiada duży majątek, rodzinę), gdy słuchamy jego myśli w scenie otwierającej film okazuje się zmęczonym, wypalonym człowiekiem, który jest świadomy pustki w jakiej żyje. W wyniku tragedii będzie musiał na nowo odnaleźć kontakt ze swoimi córkami, których wychowanie pozostawił żonie, stawić czoła trudnej prawdzie o swojej małżonce i określić ostatecznie swój stosunek do dziedzictwa przodków, które zostało powierzone w jego ręce.

Tak jak wspomniałem na początku to co najbardziej cenię w twórczości Payna to umiejętne łagodzenie, oswajanie widza z bolesnymi rzeczami przedstawianymi na ekranie przez wprowadzenie elementu humoru. Tu taką rolę spełnia kolega starszej z córek Matta - Sid. Jego nieskrępowana intelektem bezpośredniość i kompletny brak wyczucia chwili rozbrajają tak trudne sytuacje, jak ta gdy Matt informuje rodziców swojej żony o tym, że ich córka umiera. Nie wiem czy ta największa zaleta kina Payna, nie jest paradoksalnie równocześnie największą wadą. Sprawia, że jego filmy nie wywołują w widzu specjalnych emocji. Pozwalają odizolować się od bólu bohaterów i przejść suchą stopą obok historii. Gdy wychodziłem z kina znów miałem niedosyt i wrażenie, że coś umknęło mi gdzieś bokiem.

Gdy dłużej się nad tym filmem zastanowiłem, doszedłem do wniosku, że chyba kluczem do jego interpretacji musiałaby być ostatnia scena i miejsce w którym rozgrywa się cała akcja. Matka umarła, ale obserwujemy w sumie szczęśliwą, normalną rodzinę. Matt odzyskał zaufanie swoich córek. Trudne przeżycia na nowo ich połączyły. Mimo, że główny bohater od początku wyczuwał jakie są problemy w jego życiu, dopiero okoliczności popchnęły go do działania. Sytuacje ostateczne pozwalają nam spojrzeć na życie z innej perspektywy, zweryfikować własną hierarchię wartości. Może od czasu do czasu warto przyjrzeć się swojemu życiu dokładniej i dokonać pewnych zmian. Tak jak patrząc na pocztówkowe widoki z Hawajów nie zastanawiamy się nad tym, że mieszkający tam ludzie też mają problemy, tak nasze życie może tylko z pozoru wydawać się poukładane. Gdzieś pod kurzem codzienności mogą kryć się zagrzebane problemy, których rozwiązanie odwlekamy wciąż i wciąż na lepszy moment.

Zastanowiła mnie jeszcze w tym filmie postać żony Matta. Nie uczestniczy ona bezpośrednio w akcji, więc jedyne co o niej wiemy to to co powiedzą inni bohaterowie, czy pomyśli Matt. I nie są to bynajmniej dobre rzeczy. Była fatalnym wzorcem dla córek, a przedkładając realizacje swoich zachcianek (bo nie mówimy tu nawet o żadnej karierze) nad cokolwiek innego zaniedbała ich wychowanie. Z tego co mówi w pewnym momencie Matt, można wysnuć wniosek, że tak dużo czasu spędzał w pracy, przez co również stracił bliski kontakt z córkami, gdyż wolał się w niej skryć niż użerać z żoną. Nie wspominając o tym, że nie kryjąc się specjalnie przed nikim zdradzała go. Nie wiem czy nie jest to pójście odrobinę za daleko w interpretacji, gdyż prawda pewnie jak zawsze leżałaby gdzieś po środku gdyby druga strona mogła zabrać głos, ale tak jak wielokrotnie słyszy się i czyta o tym, że dzieci cierpią gdy rodzina się rozpada, tak tu jakby autorzy sugerują, że udawanie, że nie widzi się problemu i przeciąganie nie działającej relacji może mieć tak samo, a może nawet bardziej destrukcyjny na nie wpływ. Absolutnie nie czuję się na siłach zabierać w tej sprawie głos, więc to tylko taka dygresja interpretacyjna.

Podsumowując film jest niewątpliwie dobrze napisany (oskar za scenariusz), zrobiony i zagrany. Wszyscy zachwycają się innym niż zawsze Clooneyem, ale mi najbardziej podobała się Shailene Woodley, debiutująca w roli starszej z córek. Jego jedyna wadą jest to, że pozostawia widza trochę obojętnym. By dostrzec w nim coś więcej niż tylko zręcznie opowiedzianą historię trzeba naprawdę chcieć.

PS. Jeśli ktoś nie ma ochoty oglądać całości, za to interesuje go słynna scena w, której "boski" George Clooney niezdarnie zbiega w sandałach z góry to stanowi ona oś trailera:



niedziela, 26 lutego 2012

Mój tydzień z Marilyn ***

Mało odkrywcza, przeciętna opowieść, ukazująca kulisy powstawania filmu "Książę i aktoreczka" i związaną z nim historię symbolu seksu lat 50. i 60. - Marilyn Monroe.

Film zaczyna się obiecująco, bo od występu Marilyn (granej przez Michelle Williams) na scenie, co od razu przywołuje ducha i klimat Hollywood lat 50. (nie widuje się już raczej takich występów we współczesnym kinie). Później już niestety nie jest tak dobrze, bowiem historia Marilyn dla osoby, która zna ją z wielu filmów dokumentalnych i książek na pewno nie jest odkrywcza i nie wnosi nic nowego do wiedzy o życiu MM. Po filmie zacząłem się zastanawiać czy akurat dobrze, że przedstawiono ten etap życia Marilyn. Bo jak dla mnie nic w nim nadzwyczajnego nie było pokazane. Chyba ciekawsze byłoby przedstawienie symbolu seksu dwa lata później w trakcie kręcenia scen do jednej z najwybitniejszych komedii w historii kina - "Pół żartem, pół serio". Na planie tego filmu podobno działo się sporo (burzliwy okres życia małżeńskiego z Arthurem Millerem, całkowita degrengolada emocjonalna Marilyn, a mimo to jej wspaniała rola Sugar Kowalczyk). I chyba szkoda, że nie sięgnięto do tamtego etapu jej życia. Szczególnie, że ciekawe by było zobaczyć, kto zagra rolę - chociażby Jacka Lemmona ;).

Michelle Williams wypada wiarygodnie jako Marilyn. Aktorka bardzo dobrze ukazuje jej zmienność nastrojów, złożoną osobowość, niepewność, bezbronność. Gorzej wypada w zbliżeniach, bo nie jest taka śliczna jak legenda kina (oglądając film razem z Mr. White'm zastanawialiśmy się jak w tej roli wypadłaby Scarlett Johansson, która jest ładniejszą kobietą od Williams, a i grać przecież potrafi). Ale na pewno pod względem aktorskim Michelle była mocnym punktem filmu. Inni odtwórcy ról jakoś nie porwali mnie swoją grą. Główna postać męska w filmie, czyli Colin Clark grany przez niejakiego Eddie Redmayne'a chyba w założeniu miał wyglądać przeciętnie i ogólnie grać bez wyrazu, żebyśmy bardziej uwierzyli w "amerykański sen" i w to, że nawet takiemu "chłopusiowi" może zdarzyć się pięć minut sławy. Kenneth Branagh gra poprawnie, ale jakoś nie do końca mnie przekonuje w roli dystyngowanego Laurence'a Oliviera. Julia Ormond wypada blado jako Vivien Leigh. Swoje zrobiła (zresztą jak zwykle) Judi Dench jako Dame Sybil Thorndike. Szkoda tylko, że tak mało jest jej na ekranie. Ciekawostką filmu jest też uroda aktorek drugoplanowych. Chociażby sekretarka na planie filmowym grana przez Mirandę Raison, wygląda lepiej od Marilyn w wykonaniu Williams ;). Hollywood powinno zdecydowanie lepiej wykorzystywać jej warunki fizyczne ;).

Minusem filmu jest to, że nie poczułem w nim za bardzo klimatu lat 50., czyli tego ducha Hollywood, który świetnie potrafił pokazać chociażby Martin Scorsese w swoim "Aviatorze". Ani aktorzy (poza drobnymi wyjątkami), ani muzyka, ani zbliżenia kamery nie dały mi poczucia przeniesienia się w tamte czasy. Denerwująca jest też muzyka towarzysząca przez pierwsze 20 minut. Miałem wrażenie, że oglądam bajkę dla dzieci, a nie historię opartą na faktach.

Film ten jest na pewno dobrą opowieścią dla osób, które nie interesowały się dotychczas życiorysem Monroe. Dla osób, które znały lepiej jej losy - ta historia nic nowego nie wniesie. Bo to, że MM miała złożoną osobowość z bagażem emocji i doświadczeń, wiedziałem na długo przed tym seansem. A po filmie dowiedziałem się jedynie, że Colin Clark miał fajne wspomnienia, których można mu pozazdrościć.

A oto i Michelle Williams jako Marilyn Monroe:

Kasta La Vista *****

Różnice cywilizacyjne, problematyka związana z globalizacją, ludzki pęd do sukcesu, ogólnie panująca znieczulica. Wszystko to ujęte w krzywym zwierciadle, w oparach absurdu - w bardzo zgrabnej formie zostało przedstawione na deskach teatru Ateneum w sztuce "Kasta La Vista" Eweliny Pietrowskiej.

Komedia Sebastiena Thiery'ego rozpoczyna się banalnie. Do dużego banku wchodzą dwie osoby - starsza pani i przebojowy agent nieruchomości Jacek Kraft. Po obsłużeniu kobiety przez kasjera i serii jej śmiesznych zachowań, przychodzi kolej na bohatera granego przez Krzysztofa Tyńca. I tutaj zaczynają się schody, bowiem pozornie łatwa transakcja (zwykła wypłata pięciu tysięcy złotych) staje się prawdziwym horrorem dla Krafta. Nasz bohater dowiaduje się, że bank, w którym posiada konto, został przejęty przez indyjskie konsorcjum i w związku z tym jego konto zostało zablokowane. Dodatkowo nie może wyjść z banku, bowiem drzwi do niego zostały zatrzaśnięte, co gorsze nie może się porozumieć z bezdusznym kasjerem (Arturem Barcisiem). A do tego wszystkiego jego telefon traci zasięg... To tylko początek serii przedziwnych zdarzeń, podczas których widz - wręcz w osłupieniu - obserwuje kolejne kłody rzucane pod nogi Krafta przez biurokratyczną machinę. Z pozoru więc błaha, lekka atmosfera zaczyna gęstnieć, a działania wymierzone przeciwko bohaterowi można porównać do sytuacji Józefa K. w "Procesie" Franza Kafki. Kraft zaczyna być poddawany coraz bardziej absurdalnym sytuacjom i piętrzącym się problemom. W końcu staje się według indyjskiego prawa przestępcą, bowiem zmienił "kastę" (jego rodzice są rzemieślnikami, a on w hierarchii zawodowej wybija się zdecydowanie ponad kastę przynależną swoim rodzicom).

Mimo że mamy do czynienia z komedią, to jednak można w niej znaleźć wiele refleksji na temat współczesnego świata. Po pierwsze sztuka zadaje pytanie czym jest tak naprawdę sukces? Czy rzeczywiście jest to tylko osiągnięcie bogactwa materialnego i nic więcej? Kraft, stając się zakładnikiem banku, pozbawiony jest jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz, nikt z jego bliskich (poza ukazaną w karykaturalny sposób matką) nie interesuje się jego losem. Bohater, mimo bogactwa, gdzieś się zatracił, skoro od kilkunastu lat nie odzywa się do ojca i jest w gruncie rzeczy sam, bez rodziny. W komedii pokazana jest też ludzka obojętność, wręcz znieczulica. Kiedy Kraft próbuje alarmować przez zamknięte drzwi przechodzących obok banku ludzi o swojej tragicznej sytuacji, słyszy od kasjera: "i tak nikt pana nie usłyszy, wszyscy patrzą przed siebie, a nie na boki". I rzeczywiście bohater jest zdany wyłącznie na siebie. Wreszcie poruszony jest tutaj temat globalizacji i różnic cywilizacyjnych. To, co w Polsce uznawane jest za sukces, w Indiach postrzegane jest jako wykroczenie, które powinno być surowo karane. Właśnie Kraft - w Polsce człowiek sukcesu, przez indyjskie ustawodawstwo staje się ofiarą systemu i według tamtego prawa - przestępcą. Oczywiście wszystkie te kwestie poruszone w sztuce nie są szczególnie odkrywcze, ale w natłoku obowiązków i pędu życia, są bardzo często przez nas zapominane.

Olbrzymim atutem tej tragikomedii jest świetna gra aktorów. Krzysztof Tyniec, który do niedawna był jeszcze kojarzony przeze mnie z głupiutkimi teleturniejami, przechodzi w roli Krafta samego siebie. Już w obejrzanej jakiś czas temu "Kolacji dla głupca" - odkryłem w nim spory potencjał komediowy, który ta sztuka tylko potwierdziła. Jego Kraft jest początkowo przedstawiony jako przebojowy, wygadany biznesmen, któremu nic nie jest straszne. Później jego bohater musi mocno lawirować pomiędzy urzędnikami bankowymi. Gra, udaje, w pewnym momencie jest już całkowicie zrezygnowany i zaszczuty, aby pod koniec sztuki posunąć się do działań zdecydowanie wbrew sobie. Bardzo dobrze gra również Artur Barciś. Jego bezduszny i początkowo przypominający robota - urzędnik, jest pogardzany przez Krafta, ale na samym końcu zaskakuje nie tylko jego, ale i widzów. Również Marzena Trybała, grająca urzędniczkę i przełożoną Barcisia, pokazuje spory rys komediowy, o który jej nie podejrzewałem. Wreszcie fajnie wypada starsza pani (gra ją Elżbieta Kępińska), w roli klientki banku. Nie przekonuje tylko do końca Maria Ciunelis. Nie chodzi nawet o jej grę, co o wiek aktorki, która grając matkę Krafta, jest w rzeczywistości... młodsza od Tyńca o 5 lat ;) (zapewne bardziej przekonująco wygląda Jadwiga Jankowska-Cieślak, grająca wymiennie z Ciunelis).

Plusem są też efekty multimedialne, które można usłyszeć w momentach największego kryzysu bohatera. Dobrze też wkomponowane są, ukazywane na ekranie, zbliżenia twarzy głównych bohaterów, co w przypadku Tyńca nadaje jeszcze większej dramatyczności jego postaci. Tak samo jak przedstawienie obrazu przechodniów, mijających bank, co tylko potwierdza, że Kraft może liczyć wyłącznie na siebie.

Początkowo, z uwagi na dość oczywiste i mało odkrywcze dla mnie prawdy ukazane w sztuce, miałem zamiar jej przyznać cztery gwiazdki. Z uwagi na świetną grę aktorów, nieco przewrotne zakończenie oraz towarzystwo osoby, z którą ją oglądałem, daję jedną gwiazdkę więcej. Polecam obejrzeć - naprawdę warto.



Opis spektaklu na strone teatru Ateneum

poniedziałek, 20 lutego 2012

Dzień dobry TV ***

Do bólu przewidywalna komedia starająca się nam pokazać telewizję śniadaniową od kuchni. Główną bohaterką jest tym razem młoda, ambitna producentka Becky. Zmaga się z uważającymi się za siódmy cud świata prezenterami, nie wierzącym ani w nią, ani program szefem, a na dokładkę wikła w obowiązkowy wątek miłosny. Gdy wszyscy głowni bohaterowie zostaną już zaprezentowani, każdy z łatwością odgadnie jak to wszystko potoczy się dalej.

Imponująca jest obsada aktorska. Rolę Becky gra, mająca chyba wkrótce zastąpić w Hollywood Sandrę Bullock jako kolejna dziewczyna z sąsiedztwa której nie sposób nie lubić, Rachel McAdams. Mimo, że uroczo się uśmiecha, jej postać jest maksymalnie irytująca i jakby żywcem wyjęta z sitcomu. Nie wiem czy jeśli istniałaby naprawdę ktokolwiek wytrzymałby w jej towarzystwie choćby 2 minuty. W role prowadzących wcielają się Diane Keaton i Harrison Ford. Keaton czuje się w roli prezenterki jak ryba w wodzie, ale to Harrison Ford grający legendarnego dziennikarza, który pod koniec swojej kariery zostaje zdegradowany do pogardzanej przez siebie telewizji śniadaniowej, daje prawdziwy popis. Pogarda dla wszystkich, zniesmaczenie obowiązkiem uczestnictwa w tym cyrku, czy wręcz żądza mordu w oczach prowadzącego kawę czy herbatę to kopalnia humoru. W epizodach pojawiają się jeszcze Jeff Goldblum, grający na swoim dobrym poziomie i Patrick Wilson w roli obiektu pożądania głównej bohaterki.

Mimo, że autorka scenariusza popełniła niegłupi "Diabeł ubiera się u prady", to film nic nie wniósł do mojej wiedzy o telewizji. Kompletnie ignorując chociażby pojawianie się nowych mediów i ich wpływ na tego typu programy. Jest tu jednak jedna scena, która może służyć za komentarz do tego dokąd zmierzają gusta współczesnych telewidzów. Zdenerwowana Becky wykrzykuje w kierunku Forda, dziennikarza starej daty, który o zgrozo chce mówić o rzeczach ważnych, że "wojna między rozrywką a informacja się skończyła i wy przegraliście". Poniekąd chyba przegraliśmy wszyscy.

Fakt, że historia jest bardzo schematyczna sprawia, że film, przynajmniej mi, trochę się dłużył. Niemniej jest tu parę momentów naprawdę śmiesznych no i przechodzący samego siebie Harrison Ford. Jeśli ktoś jednak nie chciałby tracić 107min na obejrzeniu całego filmu to polecam trailer. Jest świetnym streszczeniem ;):



niedziela, 19 lutego 2012

Amerykanin ***

Wątek płatnego zabójcy po przejściach, który ma wykonać swoje - być może - ostatnie zlecenie, jest w filmie stary jak świat. Tym razem za taką tematykę postanowił się wziąć Anton Corbijn (jego najbardziej znany film "Control" o życiu i śmierci Iana Curtisa, wokalisty Joy Division - był naprawdę niezły). Film opowiada historię Jacka, który jest płatnym zabójcą, najlepszym w swoim fachu. Gdy podczas jednego ze zleceń ginie jego kochanka, postanawia definitywnie wycofać się z zawodu. Dostaje jednak jeszcze jedno zadanie i przenosi się do malowniczej wioski we Włoszech

Film zapowiada się bardzo dynamicznie. Już w pierwszych scenach "trup ściele się gęsto" i można się spodziewać, że będziemy świadkami sprawnego, niegłupiego thrillera z motywem zabójcy po przejściach. Tymczasem film po dziesięciu minutach mocno hamuje i przez najbliższe półtorej godziny jesteśmy świadkami (z małymi wyjątkami) akcji bardzo niehollywoodzkiej, podczas której to główny bohater bardziej poddaje się refleksjom, rozmowom z miejscowym proboszczem i korzystaniu z uciech cielesnych niż morderczej profesji. Wszystko to niestety wypada mało realistycznie.

Przede wszystkim Clooney jako płatny zabójca mnie nie przekonuje. Jestem przyzwyczajony do jego występów, w których gra role czarusiów, amantów bądź ludzi cynicznych. I to jest jego domena. Natomiast, gdy musiał zagrać zabójcę z bagażem doświadczenia, to nie do końca mu uwierzyłem. Przynajmniej w tym filmie. Ale Clooney jednak poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Gorzej jest, jeżeli chodzi o aktorów drugiego planu. Włoch Paolo Bonacelli, grający proboszcza, który próbuje naprowadzić bohatera granego przez Clooneya na właściwą ścieżkę, bardziej pasuje na właściciela włoskiej knajpy niż nobliwego dobrodzieja. Kobiety w filmie są ładne, często epatują ciałem i to się chwali ;), ale trudno powiedzieć o ich grze coś dobrego. Violante Placido - grająca prostytutkę Clarę o szlachetnym sercu - na pewno nie jest drugą Julią Roberts z "Pretty Woman". Druga ważna kobieca postać filmu - Thekla Reuten, jako płatna zabójczyni Mathilda, wygląda bardziej na "Aniołka Charliego" niż killerkę (jak można przyjeżdżać na próbę generalną przed akcją w mini spódniczce, kozaczkach i obcisłym golfie?)

Minusem filmu jest też niezrozumiały wątek zlikwidowania bohatera Clooneya przez swojego zleceniodawcę. Owszem, początkowo fajnie jest pożyć w nieświadomości, zadając sobie pytanie - dlaczego chcą wykończyć Clooneya i liczyć, że dowiemy się o tym na końcu, ale jeśli... No właśnie, może nie będę zdradzał zakończenia.

Plusem filmu są na pewno zdjęcia plenerów malowniczej Abruzji, scenografia, kameralność i niekomercyjność filmu. Reżyser próbował wskrzesić w swoim dziele ducha filmów francuskich z Alainem Delonem z lat 60. i 70., ale ponieważ ja nigdy nie byłem fanem tego typu filmów, to i tym bardziej teraz entuzjastą tego nurtu się nie stałem.

Film mnie zatem nie porwał, ale też nie oceniam go jako złego. Corbijnowi niewątpliwie udało się stworzyć klimat i uzyskać efekt wyciszenia i subtelności. A że w filmie kuleje sam wątek sensacyjny oraz nie przekonują odtwórcy drugoplanowych ról to wielka szkoda. Bo pewnie można było wycisnąć z tej historii znacznie więcej.

Trailer do filmu:



środa, 15 lutego 2012

Kill the Irishman ****

Dwudziesty pierwszy wiek jest średnio pomyślny dla kina gangsterskiego. Bardzo dobrych filmów utrzymanych w tym nurcie, nie obejrzałem w ostatnich latach zbyt wielu, wybitnego - żadnego. Nie robiąc sobie zatem żadnych nadziei, sięgnąłem po "Kill the Irishman", który to przedstawia opartą na faktach historię Danny'ego Greena - Irlandczyka, najpierw działającego na zleceniach włoskiej mafii, a później toczącego z nią walkę o wpływy w Cleveland.

Pierwsza część filmu mnie trochę rozczarowuje. Greene jest tutaj przedstawiony jako brutalny egzekutor długów, który chętnie i bez zahamowań używa swoich pięści wobec dłużników mafii włoskiej. Nie wzbudza w tej części filmu nawet cienia sympatii. W zasadzie nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby marnie skończył w trakcie którejś ze swoich akcji. Mniej więcej w połowie filmu - bohater przechodzi metamorfozę, która jest średnio przedstawiona. Mianowicie odchodzi od niego żona z dziećmi, a "rozmowę wychowawczą" z "krwawym Irlandczykiem" przeprowadza jego starsza sąsiadka z Irlandii, która twierdzi, że widzi w nim dobro i daje mu medalion symbolizujący "boską łaskę i ochronę" (medalion ten później odegra sporą rolę, ale nie będę zdradzał szczegółów). I te wydarzenia (?) go w pewnym stopniu zmieniają.

Greene stara się założyć swój własny interes i prowadzić normalne życie. Poznaje nową miłość, ale przeszłość nie daje mu o sobie zapomnieć. W rezultacie staje się wrogiem numer jeden dla mafii włoskiej, która wielokrotnie próbuje go wyeliminować, ale bez większych rezultatów. W tej części widzimy, że Greene ma uczucia i zależy mu na bliskich. I wtedy też zaczyna się najbardziej emocjonująca w filmie część rozgrywki, w trakcie której trudno nie kibicować krnąbrnemu Irlandczykowi walczącemu z włoską mafią. Kilka nieudanych zamachów, trochę eksplozji, fajny występ Christophera Walkena (dawno już go nie widziałem na ekranie), akcja trzymająca tempo - z pewnością film nie nudzi.

Ciekawa jest rola, grającego Greena - Raya Stevensona, kompletnie dla mnie nieznanego przed tym filmem. Początkowo jak go zobaczyłem, to stwierdziłem że gość się chyba minął z powołaniem i powinien grać w jakimś "łubu-du" ze Stevenem Seagalem, a nie w dwie półki wyżej filmie gangsterskim. Kawał chłopa, twarz lekko "tęskniąca za rozumem", brak błysku, którzy mieli chociażby Al Pacino i jego Tony Montana w "Człowieku z blizną" czy Ray Liotta jako Henry Hill z "Chłopców z ferajny". Jednak w miarę upływu filmu ta jego surowość na twarzy i zwiększenie dramatyczności w poczynaniach (punktem kulminacyjnym staje się przekazanie medalionu chłopcu na rowerze, co stanowi swoiste rozliczenie się z życiem przez Danny'ego) zdecydowanie podnoszą jakość roli. Nie będę może jakoś szczególnie wspominał jego występu jako wybitnego, ale na pewno dobrze było w końcu zobaczyć nieznanego i nieopatrzonego aktora, który zagrał solidnie i sprostał zadaniu.

Atutem film jest też jego klimat - utrzymany trochę w "oldskulowym" stylu filmów z lat 70. Nie ma w nim przerostu formy nad treścią, tutaj liczą się gołe pięści i krótkie acz dosadne dialogi, co poczytuję za walory filmu.

Film nie odwrócił do góry nogami ani nie doprowadził do rewolucji w moim prywatnym rankingu filmów gangsterskich, ale doceniam w nim solidne rzemiosło i odkrycie historii Greene'a, o którym wcześniej nie miałem bladego pojęcia.

Trailer do filmu:



Sala samobójców ****

Dysfunkcyjna rodzina. Pracoholizm. Ból dojrzewania. Pokusa ucieczki od brutalnej rzeczywistości w pozornie bezpieczny i przyjazny wirtual. Jak łatwo zniszczyć człowieka w dzisiejszym świecie portali społecznościowych. Konsekwencje zabawy w samobójstwo. Nie jest to kolejne dzieło rozliczające "trudną historię Polski". Jana Komasę, scenarzystę i reżysera, zdecydowanie bardziej interesują problemu ludzi żyjących tu i teraz.

Muszę przyznać, że film jest naprawdę dobrze zrobiony i zagrany. Zdjęcia rzeczywistości w których dominuje czerń i biel (trochę jak z filmów o wampirach), przeplatając się z kolorowym, tajemniczym wirtualem, tworzą piękny spektakl dla oczu. To do czego niestety można się przyczepić to scenariusz. Nie wiem, wcale nie rzadko oglądając polskie filmy mam wrażenie, że nikt naprawdę nikt nie zadał sobie trudu by go przeczytać, przemyśleć i może zasugerować autorowi parę poprawek przed realizacją. Wydawać by się mogło, że skoro są osoby i instytucję, które wykładają na takie dzieło naprawdę dużo pieniędzy, to znajdzie się ktoś chcący dopilnować swojej inwestycji. Chyba najłatwiej to osiągnąć w momencie pracy nad tekstem, gdy poprawki kosztują najmniej?

Historia ma naprawdę dużą moc. Niemniej raz po raz pojawiające się co najmniej kontrowersyjne (jeśli nie wręcz absurdalne) rozwiązania fabularne sprawiają, że nie sposób dać się jej porwać. Kilka dla przykładu. Może nie jestem na bieżąco z trendami panującymi wśród nastolatków, ale szczerze wątpię by bycie gejem w liceum było aż tak trendy by dwóch próbujących uchodzić za macho kolesi odważyło lizać się przed całą szkołą na studniówce. To że zatrudniona na czarno Ukrainka prędzej wezwie policję niż szepnie słówko ludziom którzy ją zatrudniają. To, że nadziany polityk zatrudni nielegalnie przebywającą w kraju Ukrainkę. Właściwie co niby ta nielegalność zatrudnienia miała wnieść do fabuły? To że rodzice przez 10 dni rzekomo nie dostrzegają tego, że ich dziecko zamknęło się w pokoju i nie przyjmuje pokarmów. W weekend też nie zauważyli? Może był to akurat ten tydzień w którym nie szli do opery. Kto wie. No i chyba największy absurd na którym niestety zbudowana jest finałowa sekwencja. Jak koleś, który w przynajmniej dwóch scenach w filmie używał mobilnego internetu poza domem (w pracy matki i szkole) nagle całkowicie o takiej możliwości zapomina? Tatuś wyłączył router, więc świeżo po opuszczeniu pokoju w którym przebywał Bóg wie jak długo udaje się na rozpaczliwe poszukiwania swojej internetowej koleżanki po klubach, zamiast skorzystać z najbliższego hotspotu. Hmm. Nie przekonało mnie też samobójstwo bohatera. Nie po tym jak dramatycznie wykrzyczał co o nim myśli i nie gdy poniekąd na nowo otworzył się na dialog z rodzicami. Nie wydaje mi się to prawdopodobne z psychicznego punktu widzenia.

Nie mogę nie wspomnieć również o sposobie w jaki prezentowane są postacie. Duża część fabuły zbudowana jest na tym, że główny bohater jest raczej typem wrażliwym. Niestety musimy tu autorowi uwierzyć na słowo, bo jedyna scena, w której chyba stara się nas do tego przekonać, to ta, w której odpowiada on na pytanie o Hamleta na próbnej maturze. Dominik, bo tak się nazywa ów młodzian, niby jest postacią centralną, ale obserwujemy go trochę tak jak jego rodzice. Nie wiemy czego słucha, co czyta, czy ma jakieś zainteresowania... nic. Jedyne co ja widzę to bogatego dupka, na którego lecą najlepsze laski w szkole i który uważa się za zbyt ważnego by socjalizować się z resztą plebsu. Ku własnej rozpaczy odkrywa, że jest gejem. Nie wiem, może już sam fakt bycia gejem czyni kogoś w naszych czasach z definicji wrażliwcem?

Z kolei naprawdę często obserwujemy rodziców Dominika w różnych "życiowych" sytuacjach. Kreatywna narada w agencji, konferencja w ministerstwie. Bankiety, spotkania. Seksik w agencji, seksik w ministerstwie. Bardzo stara się nas autor przekonać jacy to oni nie są zapracowani i ważni. Szczególnie interesujący jest tu wybór profesji ojca - polityk w świetle ujawnionego jakiś czas temu tygodniowego grafika naszego premiera... No ale niektórzy mają jeszcze jak widać złudzenia. Wracając do tematu mimo całego tego ich bycia na ekranie są to postacie raczej jednowymiarowe i często denerwujące swoją niekonsekwencją. Jeden psychiatra nie odpowiada im bo nie wypisze magicznych pigułek, drugi wypisuje i też jest źle. Niby martwią się o syna, ale tak jakoś nie do końca. Może lepiej byłoby wykorzystać ten czas pokazując inne oblicze głównego bohatera, a nieobecność w kadrze rodziców byłaby bardziej znacząca niż te urywki z życia polskich "elit"?

Ogólnie szkoda, bo myślę, że wielu z tych rzeczy można było uniknąć, gdyby popracowano trochę może trochę dłużej, może w trochę większej grupie, nad scenariuszem.

Co mi się podobało? Roma Gąsiorowska. Najseksowniej chyba sepleniąca polska aktorka w roli Sylwii, którą raczej słyszymy niż widzimy. "Nothing to lose" grupy Billy Talent jako muza dodająca odwagi bohaterowi, gdy musi stawić czoła całej szkole. I przede wszystkim niesamowicie mocna, wciskająca w fotel i nie pozwalająca się z niego ruszyć jeszcze dobrą chwilę gdy lecą napisy ostatnia, kręcona z komórki scena filmu.

Historia przedstawiona w filmie, choć czasami irytuje, ma moc. Nie sądzę by wiele osób obejrzało ją bezrefleksyjnie. To o czym według mnie mówi najbardziej przekonująco, to to, że każdy potrzebuje w życiu jakiegoś punktu zaczepienia, ostoi, grupy z którą może się identyfikować. Jest to szczególnie istotne w trudnym momencie wchodzenia w dorosłość, gdy ciężko jeszcze czerpać siłę z mocy własnego ja. Dominik poniekąd trzykrotnie traci w filmie to oparcie. Nie dają mu go rodzice. Podchodzą do niego przedmiotowo, trochę tak jak do rodzinnego zwierzątka np. psa. Nakarmiliśmy cię, ubraliśmy, to czego jeszcze od nas chcesz? Nie próbują go zrozumieć, znaleźć z nim żadnego kontaktu. Może liczyć na ich pieniądze ale nie zrozumienie. Dominik czerpał na pewno dużo swej pewności siebie z tego jak był traktowany przez rówieśników w szkole. Był kimś o którego względy trzeba zabiegać. "Książe" jak trochę złośliwie tytułuje go kolega w jednaj ze scen. Na skutek jednak jednego wydarzenia, w mgnieniu oka traci ten status stając się pośmiewiskiem. Wiedząc, że nie może szukać oparcia w rodzicach, ani wśród znajomych, co jest poniekąd znakiem naszych czasów zwraca się w kierunku internetu. Gdy nowi znajomi posuną się do szantażu, a ojciec w końcu odłączy kabel konsekwencje będą opłakane.

Na koniec jeszcze może słowo o tym jak przedstawiony jest w filmie Internet. Jest to jeden z pierwszych jeśli nie pierwszy obraz, który próbuje zająć jakieś stanowisko wobec fenomenu portali społecznościowych i gier MMO (Massively Multiplayer Online Game).

Portale społecznościowe widzimy jako miejsce spotkań tych "fajnych", gdzie mogą się oni tą swoją "fajnośćią" onanizować. Póki Dominik do tych "fajnych" należy z lubością obserwuje jak znajomi komentują jego wyczyn ze studniówki. Jednak jak widzimy internetowa sława to broń obosieczna i w jednej chwili z obiektu podziwu można stać się pośmiewiskiem. Newsy rozchodzą się błyskawicznie i wydarzenie, które w dawnych czasach też byłoby powodem traumy, dzięki portalom społecznościowym rozprzestrzenia się szerzej, szybciej, a ślad po nim zostaje praktycznie na zawsze.

Desperacko szukając ucieczki i zrozumienia Dominik trafia na Sylwię, która wciąga go w tajemniczy świat przypominający gry MMO. Spotyka tu ludzi kryjących się za wymyślonymi przez siebie awatarami, tworzących własny, zamknięty dla przybyszów z zewnątrz świat z swoim kodeksem, zasadami i królową. W jednej ze scen wyrzucony członek "sali samobójców" (bo tak nazywane jest to miejsce), wykrzykuje co o tym wszystkim sądzi. Ludzie którzy tworzą sale, to życiowi nieudacznicy, przegrani, którzy za wspaniałymi awatarami szukają schronienia przed brutalną rzeczywistością, z którą sobie po prostu nie radzą. "Tutaj inwalida jest wielkoludem". Z drugiej strony w jednej z ostatnich scen matka Dominika będzie dziękować ludziom z sali za wsparcie dla syna.

Ocena autora, szczególnie społeczności MMO wydaje się dość surowa. Ucieczka od rzeczywistości nie prowadzi donikąd, a szukając zrozumienia u osób, o których nic nie wiemy stajemy się łatwym obiektem manipulacji.

Ogólnie film, choć zdecydowanie nie idealny, wart jest obejrzenia. Nie jest prosty w odbiorze, ale podejmuje aktualne tematy i nie pozostawia obojętnym. Tak więc zachęcam do komentowania i wpisywania własnych przemyśleń. Na koniec jeszcze punk rockowy, choć akurat nie Billy Talenta, kawałek który ze względu na tematykę od razu mi się z "Salą samobójców" skojarzył.



niedziela, 12 lutego 2012

Północ - północny zachód *****

Pora sięgnąć do klasyki gatunku i moim zdaniem najlepszego dzieła Alfreda Hitchcocka. "Północ - północny zachód" to film, który oglądałem może z pięć razy, a ponieważ ostatnio zakupiłem na DVD pakiet sześciu filmów Hitchcocka, to pewnie nie omieszkam obejrzeć go jeszcze raz.

Pokrótce - streszczenie fabuły dla tych, którzy go jeszcze nie widzieli: pracownik agencji reklamowej Roger Thornhill (grany przez rewelacyjnego Cary'ego Granta) zostaje porwany przez dwóch nieznajomych mężczyzn, a następnie przetransportowany do willi niejakiego Townsenda. Gospodarz bierze go za agenta CIA i żąda wyjawienia poufnych informacji, których oczywiście biedny Thornhill nie zna. W efekcie Townsend postanawia go zlikwidować, co wywołuje sekwencje nieprawdopodobnych zdarzeń, opowiedzianych zgodnie z regułami kina Hitchcocka.

Film jak na końcówkę lat 50. jest bardzo dynamiczny. Sekwencja wydarzeń zmienia się jak w kalejdoskopie. Jesteśmy w nim pozbawieni oczywiście efektów specjalnych, ale daje to znakomite rezultaty, ponieważ możemy się skupić na fabule. A w tej są smakowite dialogi typowe dla wielu filmów Alfreda, bardzo spójny wątek kryminalny, niespotykany już w dzisiejszym filmach, wreszcie sam Grant, który gra z wielkim humorem, dystansem i klasą, jakiej mógłby mu pozazdrościć sam James Bond. No właśnie, Grant był podobno przymierzany do roli najsłynniejszego agenta. Ostatecznie, ze względu na starszy już wiek, rolę otrzymał Sean Connery. Trudno się jednak nie oprzeć refleksji, że i Connery i później Roger Moore jako Bond wzorowali się na grze Granta w tym filmie.

Klasyka Hitchcocka zawiera dwie kultowe sceny, które były później powielane i nawet parodiowane w wielu innych filmach. Przede wszystkim niezapomniana scena ostrzeliwania głównego bohatera przez samolot pośrodku pola kukurydzianego (popularna parodia tej sceny znalazła się chociażby w jednym z filmów z Leslie Nielsenem) czy moment, gdzie Eve Marie Saint (najsłabszy punkt tego filmu - brakuje jej sexappealu, chociażby Grace Kelly - ulubionej aktorki Hitchcocka z tamtych lat) dla zmylenia wrogów "zabija" Thornhilla (od razu kojarzy mi się scena z "Żądła" i "uśmiercenie" Roberta Redforda pod koniec filmu).

Kolejnym atutem filmu jest też to, że się nie starzeje. Znam wiele głośnych pozycji sprzed kilkudziesięciu lat, które obejrzane po latach "trącą myszką". Chociażby samych filmów Hitchocka, takich jak "Psychoza" czy "Ptaki" nie odbieram już tak dobrze jak jeszcze kilkanaście lat temu. "Północ..." jest tak skonstruowany, że można o nim powiedzieć, ze jest ponadczasowy i mam nadzieję, że żaden ze współczesnych reżyserów  nie będzie się "ważył" zrobić jego remake (bo z reguły takie wersje są dużo słabsze). Chcę po prostu, żeby ten film pozostał w mojej pamięci na zawsze w wersji Hitchcocka.

Reasumując - kino obowiązkowe dla każdego fana inteligentnej rozrywki, której raczej się już nie serwuje. A dla osób, lubiących klimat kina szpiegowskiego osadzonego w starym, hollywoodzkim stylu, film ten pozostanie niedościgłym wzorem.

Słynna scena ostrzeliwania Granta przez samolot na polu kukurydzianym:



Geneza planety małp ****

W kiepskich humorach po klęsce Barcelony w Pampelunie, postanowiliśmy razem z Mr. Blonde poszukać pocieszenia na planecie Hollywood. Padło na "Genezę planety małp".

Film ma generalnie dwa bardzo różne oblicza. W pierwszym obserwujemy historię zdolnego naukowca, granego przez Jamesa Franco, pracującego nad lekiem na Alzheimera. W wyniku wydarzeń, których nie mam zamiaru streszczać, ląduje u niego w domu małe, piekielnie inteligente szympansiątko, któremu później nadane zostanie imię Ceasar. Dzięki Ceasarowi główny bohater poznaje piękna panią weterynarz (Freida Pinto). No i tak sobie obserwujemy wzruszająco płytką historię miłości między zwierzęciem i człowiekiem dekorowaną urodą pani Pinto, dla której chyba jedynym zadaniem aktorskim było "to usiądź sobie tam i ładnie się uśmiechaj". Romans między Jamesem i Freida rozwija się na tyle dynamicznie, że pocałują się już po około 5 latach, a i wszystkich zwolenników wdzięków tej aktorki mogę z góry rozczarować. Nie są one tu eksponowane w żaden sposób :(.

Obok tego wątku mamy jeszcze zmagania zdolnego naukowca ze swoim chciwym szefem (fatalnie obsadzony David Oyelowo, nie wiem kto może uwierzyć że gołowąs o tak nieskażonej inteligencją twarzy może być szefem w korporacji, gdzie był Don Cheadle się pytam jak kręcono ten film?) o to by pozwolił mu na dalsze prace nad cudownym lekiem. Tutaj scenarzyści również popisują się niezwykłą wręcz zręcznością unikając wszelkich filozoficznych i etycznych dylematów, które mogą wiązać się z tego typu historią.

W końcu jednak, gdy Ceasar ląduje w więzieniu dla człekokształtnych, akcja koncentruje się na jego postaci. Co szokujące po tak fatalnym wprowadzeniu dostajemy prawdziwą ucztę dla kinomana, w której raz po raz dostrzegaliśmy nawiązania do ulubionych filmów. Sam Ceasar jest zdecydowanie najlepiej zagraną i najbardziej charyzmatyczną postacią w filmie. Obdarzony mimiką Andiego Serkisa, który wcześniej podobnie wcielił się w Goluma w trylogii "Władca pierścieni", po prostu żyje na ekranie. Te gesty, te spojrzenia. Na miejscu akademii poważnie zastanowiłbym się czy Surkisowi nie należy się w końcu oskar, za rzeczy które potrafi zrobić z cyfrowymi postaciami. Ciężko dojrzeć granicę gdzie kończy się aktorem a zaczyna animacja, ale efekt jest naprawdę niesamowity.

Tak jak pisałem Ceasar trafia do mrocznego, klaustrofobicznego więzienia. Stajemy się świadkami historii dojrzewania, akceptacji tego kim jest, walki o władzę, buntu oraz ucieczki. Ceasar musi zmierzyć się sam ze sobą, zdefiniować swoje miejsce w świecie. Stawić czoła okrutnemu, nienawidzącemu małp oprawcy (jedyna chyba udana w filmie "ludzka" rola w którą wciela się Tom Fulton). Gdy pomału zdobywa szacunek swoich pobratymców nie sposób się w jego gestach nie doszukiwać się podobieństwa do postaci Micheala Corleone. Tym bardziej, że pomagają mu rudy orangutan jako consigliere oraz wielki i wierny do końca goryl, czyli toczka w toczkę Luca Brasi z "Ojca chrzestnego". Kulminacją akcji jest epicka wręcz scena bitwy o most Golden Gate w San Francisco. Jest tu wszystko, suspens, karne oddziały wiernie wypełniające rozkazy przywódcy, przyjaciel zasłaniający lidera swoją własną piersią, popłoch w zdezorientowanych oddziałach wroga... Obraz Ceasara na galopującym koniu wyłaniającego się z mgly i dającego sygnał do natarcia, jest chyba jednym z bardziej ikonicznych jakie miałem ostatnio okazje widzieć w filmie. Czyste kino.

Tak więc może ze względu na kiepski początek, powinienem dać temu filmowi 3*, ale perfekcyjnie zrealizowana końcówka, którą fundują nam reżyser i spece od efektów specjalnych wciska w fotel na tyle, że nie można ich roboty nazwać inaczej jak po prostu dobrą. Robotę scenarzystów i gwiazd pomińmy życzliwie milczeniem.



sobota, 11 lutego 2012

Moneyball ****

Filmów o grach zespołowych powstaje niewiele. O ile popularnym tematem w Hollywood jest zawsze opowieść o jednostce - bohaterze (najczęściej bokserze), który pomimo różnych przeciwności losu odnosi sukces, to tematów traktujących historię jakiejś drużyny sportowej, jest jak na lekarstwo. Ostatnim takim filmem, którym pamiętam, była "Męska gra" i trzeba przyznać, że oglądało się go nieźle. Podobnie można powiedzieć o "Moneyball" - tegorocznym kandydacie do Oscara z Bradem Pittem w roli głównej.

Historia (opowiedziana na faktach) dotyczy menedżera sportowego klubu baseballowego Oakland Athletics - Billy'ego Beane'a, który mając kiepską sytuację finansową w swoim klubie, stawia na dosyć niekonwencjonalne metody zarządzania nim. Przede wszystkim dzięki pomocy młodego chłopaka z ekonomicznym wykształceniem - Petera Branda (grubasek Jonah Hill - to zdecydowane odkrycie tego filmu) zaczyna korzystać w większym zakresie z analiz i statystyk komputerowych, wreszcie kupuje na podstawie tych statystyk tańszych zawodników i ustawia ich na innych pozycjach w drużynie. Początkowo wydaje się, że wszystkie pomysły Beane'a to kompletny niewypał, bo drużynie idzie jak po grudzie, ale później zespół zaczyna funkcjonować na najwyższych obrotach.

Baseball - to dyscyplina dla mnie kompletnie niezrozumiała. Naprawdę nie rozumiem fenomenu tego sportu w Stanach, bo mnie - jako kibica sportowego - on kompletnie nie kręci. Jednak w tym filmie to nie o baseball do końca chodzi, co sposób przedstawienia otoczki wokół sportu. Mistrzowska jest dla mnie sama rozmowa Pitta z tzw. "zarządem", gdzie większość osób się w nim znajdujący, to dziadkowie nie mający pojęcia o nowoczesnym zarządzaniu klubem i bojący się większych zmian. Od razu kojarzy mi się to z sytuacją z naszego piłkarskiego podwórka. W ogóle gra Pitta jest w tym filmie zaskakująco dobra. "Bradzio" nadaje swoje postaci sporo energii, charyzmy i wdzięku. Jego bohatera nie sposób nie lubić i nie sposób mu kibicować. Dużym atutem filmu jest też gra młodego doradcy Beane'a - Petera Branda. Postać Hilla jest bardzo dobrze zagrana i pokazuje "oczywistą oczywistość", że największe mózgi to często osoby bez warunków fizycznych. Dialogi, dwie główne postaci i sam sposób opowiedzenia historii to największe atuty tego filmu.

Czego mi w nim zabrakło? Zdecydowanie za mało tego co się działo w wewnątrz drużyny, czyli zawodników, bez których nawet największy mag menedżerski i analityk nic by nie poradzili. W zasadzie do końca nie wiemy, co konkretnie spowodowało, że drużyna nagle "zaskoczyła". Średnio też jest przedstawiona rola trenera zespołu - granego przecież przez świetnego aktora Phillipa Seymoura Hoffmana. Mimo że w filmie łysy i początkowo ciężki do poznania, to jego postać jest słabo zarysowana - na pewno poniżej jego możliwości aktorskich. Nie widzę tutaj winy w Hoffmanie, co raczej  w twórcach filmu, którzy skupili się bardziej na Bradzie i chyba nie chcieli mu za bardzo zabierać show.

Generalnie film jak najbardziej godny polecenia na sobotni wieczór w dobrym towarzystwie. Relaksujący, niegłupi i dobrze zrobiony. Chociaż fakt, że jest kandydatem do Oskara to przesada, ale na pewno jest warty obejrzenia. I to nie tylko przez fanów sportu. Fajnie, gdyby w końcu ktoś u nas odważył się zrobić taki film. Temat jest jak najbardziej wdzięczny, bo w sporcie nad Wisłą nie brakuje podobnych problemów z jakimi musiał się borykać bohater grany przez Pitta.

Krótkie wprowadzenie do filmu:



niedziela, 5 lutego 2012

Niezniszczalni **

Nie rozumiem uporu z jakim nasi tłumacze próbują kreatywnie tłumaczyć tytuły filmów odbierając im zamierzone znaczenie. Oryginalny tytuł: "Expendables", czyli zbędni, niepotrzebni nie jest przypadkowy. Na ekranie pojawia się elita tak popularnych na przełomie lat 80/90 aktorów filmów akcji. Nad całością czuwa sam twórca Rockiego i Rambo Sly Stallone. Jest reżyserem, współscenarzystą i co ma w zwyczaju obsadził się w głównej roli. Towarzyszą mu między innymi Statham, Rourke, Jet Li, Dolph Lundgren, a w epizodzie pojawiają się również Arni i Bruce Willis. Hollywood zapomniało o gatunku, który przynosił kiedyś wytwórniom krocie. Ten film stara się o nim przypomnieć.

Umówmy się. Jeśli ktoś próbuje szukać tu wrażeń artystycznych to pomylił adres. Niemniej sympatyczny bohater, rzucający na lewo i prawo zabawnymi jedno-linijkowcami, często noszący w sobie jakąś mroczną tajemnice, który bohatersko stawia czoła, w pojedynkę lub z kumplami, przeważającym siłom zła i odnoszący nierealny wydawałoby się triumf pośród orgii wybuchów i wystrzałów to pomysł na scenariusz który przemówi chyba do każdego piętnastolatka. A i do trochę starszych chłopców pewnie też.

No właśnie przepis wydaje się prosty, ale co pokazują "Niezniszczalni" nie tak prosto go zrealizować. Czego zabrakło. Przede wszystkim dowcipnych dialogów. Aktorzy miejscami wyglądają jakby sami nie mogli uwierzyć jakie kwestie przyszło im wypowiadać. Próżno szukać tu cytatów, które zapamiętałoby się na dłużej. Zawiązanie akcji też pozostawia wiele do życzenia. Źli są raczej śmieszni niż groźni, zaś motywacja bohatera by wyruszyć na samobójczą akcje cokolwiek naciągana. Niby idiotyczne zachowania postaci są trochę wpisane w ten gatunek, jednak moment w którym rządzący wyspą która atakują nasi bohaterowie generał stwierdza, że teraz wygłosi przemówienie do narodu o tym jak bardzo omotali go źli amerykanie i on teraz przejrzał na oczy, zaś ci rzeczeni źli amerykanie stoją za jego plecami uzbrojeni po zęby, zakrawa na absurd. Może tak najpierw ich rozbroić?!?

Co się udało. Bohater z piętnem przeszłości, fantastycznie grany przez Mickey Rourka. Nie bierze udziału w głównej akcji, ale jego garaż jest punktem spotkań tytułowej paczki. Gdy jest na scenie na ogół kamera robi maksymalne zbliżenie na jego twarz, a on zaczyna spokojnie z cierpieniem i wypaleniem w oczach snuć opowieści jak to zostawił swoją duszę gdzieś w okopach wojny bałkańskiej. Gdyby w tę rolę wcielił się ktokolwiek inny, bardzo możliwe, że te sceny wypadły by śmiesznie, czy wręcz żenująco, a tak są jednymi z lepszych w filmie.

Choć przez nieciekawe wprowadzenie trochę dłuży się oczekiwanie na właściwą rozpierduchę, to jest ono wynagrodzone. Jest głośno, jest mocno, trup ściele się gęsto, a płomienie sięgają niebiosów. Montaż finałowych scen jest może trochę chaotyczny, ale dzięki czerwonym, nigdy nie spadającym z głowy beretom, widzimy, że wciery dostają ci źli. Mnie najbardziej spodobała się chyba scena nawiązująca do Predatora. Ratując osaczonych kolegów bohater grany przez Terriego Crewsa otwiera ogień z karabinu, który choć może nie wygląda tak przerażająco jak pamiętny usypiacz, to sposób w jaki kosi jakiś mały batalion wojska robi wrażenie.

Ciekawa jest w tym filmie rola Jeta Li. Aktor ten utożsamiany jest chyba głównie z wywodzącym się z hongkongu nurtem kina akcji, który ja lubię nazywać baletem przemocy. Gdy blask gwiazd Stallona i spółki gasł, to właśnie filmy ze szkoły Johna Woo zaczęły święcić swoje największe sukcesy. No więc Jet Li ma w tym filmie kompleks wzrostu i regularnie zbiera lanie w pojedynkach z Dolphem Lundgrenem, na którym jego akrobatyczne kopnięcia nie robią żadnego wrażenia. Gdy po wszystkim gorączkowo upiera się, że mimo wszystko wygrałby, inni uśmiechają się tylko z politowaniem i potakują... Cóż Sly chyba nie jest wielkim fanem nowych trendów.

Ogólnie film tylko dla stęsknionych za Rambo, Komando i resztą dawnych bohaterów. Po mistrzu gatunku i takiej obsadzie można naprawdę było spodziewać się czegoś lepszego. Poniekąd zgodnie z oryginalnym tytułem, można by rzec, że ten film był zbędny.



sobota, 4 lutego 2012

Idy marcowe ****

Film Georga Clooneya, który z tego co pamiętam był chwalony w relacjach z festiwalu weneckiego.

Jest to polityczny dramat, portretujący prezydencką kampanię w USA. Zrobiony i napisany na tyle sprawnie, że miejscami ogląda się go jak dobry thriller.

Współautor scenariusza sam uczestniczył w kampanii prezydenckiej, co obiecuje, że przedstawiane wydarzenia nie są odległe od kulisów współczesnej polityki. A obraz nie rysuje się zbyt różowy. Losy wyborów nie ważą się w bezpośrednich debatach kandydatów, którzy jawią się jako pozbawione poglądów twarze, lecz w rozgrywkach spin doktorów wrogich sztabów. Nie liczą się argumenty, tylko haki. Handel stanowiskami w zamian za poparcie. Ludzie dostają sprawnie wyreżyserowany spektakl, w którym dziennikarze są aktywnymi graczami, nie rzetelnymi sprawozdawcami wydarzeń. Itd, itp. Nie wiem, czy to życie w kraju nad Wisłą aż tak pozbawia złudzeń, ale jakbym powiedział, że cokolwiek przedstawionego na ekranie mnie zdziwiło, zaskoczyło lub zbulwersowało to bym skłamał. Nawet to jak bezemocjonalnie bohaterowie podchodzą do zwyczajnej ludzkiej tragedii, której poniekąd są sprawcami. Jest to kolejny element rozgrywki, w której wszystkie chwyty są dozwolone. Cierpią oczywiście najsłabsi i naiwni. Grube ryby spadają zawsze na cztery łapy.

Przez chwytliwy tytuł Clooney próbuje zestawić przedstawione w filmie wydarzenia z zabójstwem Cezara. Współczesnym sztyletem jest informacja, a ofiarą niekoniecznie osoba na świeczniku. Zamach stanu, choć to chyba za duże słowo, odbywa się po cichu, a wszyscy później twierdzą, że nic się tak naprawdę nie stało.

Nie rozumiem tylko, czemu próbuje się nam wmówić na początku, że główny protagonista, grany przez Ryana Goslinga wiceszef sztabu, żyje jeszcze ideałami i naprawdę wierzy w głoszone przez kandydata hasła. Ja rozumiem, że młoda stażystka ma się prawo łudzić, ale ktoś, kto dostał się na takie stanowisko, niejedno musiał już widzieć i w niejednej rozgrywce brać udział. Może miało pokazać to jak polityka demoralizuje i w pięć minut z ludzi z ideałami robi zwykłych cyników. Nie wiem, dla mnie ta ekspresowa transformacja była trochę niewiarygodna.

Ogólnie film jest niezadługi (duży plus w dzisiejszych czasach) i dobrze się ogląda. Zostawia, przynajmniej mnie, z jednym niewesołym wnioskiem. Złudzenia co do tego jak wygląda współczesna polityka straciłem już dawno. Razem z nimi zainteresowanie całym tym medialnym spektaklem, którym próbują karmić nas, szarych wyborców.