"Wojownik" to historia dwóch braci i ich ojca. Młodszy z braci Tommy (Tom Hardy), wraz z matką uciekł od ojca, alkoholika, trenera wrestlingu (Nick Nolte), który z tego co słyszymy nie szczędził przemocy również swoim bliskim. Starszy brat Brendan (Joel Edgerton), choć pozostał przy ojcu, odciął się od niego, gdy tylko osiągnął pełnoletniość. Poznajemy ich w momencie, gdy Tommy pojawia się na progu domu swego trzeźwiejącego ojca, prosząc go o pomoc w przygotowaniu do turnieju MMA, a sytuacja życiowa zmusza Brendana (byłego zawodnika UFC, który wcześniejszą karierę zakończył w szpitalu), by znów zaczął walczyć...
Konwencja gatunku sprawia, że już po pierwszych minutach (właściwie wystarczy obejrzeć trailer), wiemy kto zmierzy się w finałowej walce i raczej bez pudła obstawimy zwycięzce. Niemniej mógł autor się postarać by historia była bardziej prawdopodobna. Szczególnie wątek Brendana. Nauczyciel fizyki, ledwo radzący sobie na lokalnych ringach ze zwykłymi zabijakami, w siedem tygodni zmienia się w fightera, który pokonuje najlepszych na świecie? Serio? Rocky był przynajmniej uczciwie trenującym bokserem. Do tego nie jestem przekonany, czy perspektywa powrotu do mniejszego mieszkania, jest wystarczająco dramatyczna, by ryzykować swoje życie i zdrowie, twierdząc jeszcze, że się to robi dla dobra swoich dzieci. Spuśćmy zasłonę milczenia również, na sceny w których dyrektor szkoły podskakuje radośnie razem ze swoimi uczniami oglądając krwawą rzeźnię...
Postacie kreślone są bardzo grubą kreską i tylko doskonałe kreacje aktorskie nadają im cień prawdopodobieństwa. Nie ma chyba drugiego aktora, który by tak przekonująco potrafił zagrać przegranego człowieka, świadomego zła które wyrządził, alkoholika, desperacko próbującego odkupić swoje winy niż Nick Nolte. Tom Hardy, gra bardzo oszczędnie, konsekwentnie budując postać skrytego, zwierzęcego brutala, noszącego głęboko w sobie poczucie krzywdy. Joel Edgerton jest chyba najmniej przekonywujący, choć trzeba przyznać, że miał najtrudniejsze zadanie, gdyż jego postać na tle innych jest raczej nijaka.
Esencją takich filmów są sceny walki i nie rozczarowują. Zostały zrealizowane efektownie i realistycznie. Kamera trochę za bardzo skacze, ale pewnie jest to celowy zabieg by ukryć niedostatki techniczne aktorów i najbrutalniejsze momenty. To prawda, że w MMA teoretycznie każdy może wygrać z każdym, ale długo ciągnące się walki wyglądają raczej jak przytulanki, a jeden dobrze trafiony cios rozstrzyga większość pojedynków. Jakkolwiek rozumiem, że gatunek ma swoje zasady i reżyser nie chciał ich łamać, to sceny walk Brendana budziły we mnie większy wewnętrzny sprzeciw niż te przedstawione w "Rockym". Gdyby tak wyglądał finał, jeszcze może bym zrozumiał, ale każda z nich ma ten sam scenariusz. Przez dwie długie rundy Brendan jest na przemian okładany i rzucany po ringu jak worek kartofli, by nagle w trzeciej wykończyć przeciwnika jakąś efektowną dźwignią. Nikt nie byłby wstanie czegoś takiego znieść, nie mówiąc o tym by po chwili ponownie wejść do klatki i walczyć dalej.
Gavin O'Connor poszedł na całość i zdecydował się przedstawić historię dwóch underdogów w jednym filmie i moim zdaniem była to zła decyzja. Jeśliby ograniczyć film do wątku Tommiego to dostalibyśmy świetny film gatunkowy, takiego "Rockiego" z domieszka "Fightera" w wersji MMA. Wątek Brendana i na siłę robiony happy end w finale może spodobały się amerykańskiej widowni, ale dla mnie sprawiły, że z kawałka mocnego męskiego kina zrobiła się nierealna bajeczka dla dużych chłopców, którzy nie chcą dorosnąć.
Wręcz przeciwnie koniec zajebiście wzruszył i pokazał że nawet taki twardziel jak Tommy umie wybaczyć ;d
OdpowiedzUsuń