wtorek, 26 marca 2013

Być jak Kazimierz Deyna ***

"Być jak Kazimierz Deyna" - pod tym tytułem kryje się historia Kazika, który rodzi się dokładnie w dniu meczu Polska - Portugalia w 1977 roku, gdy jeden z najwybitniejszych polskich piłkarzy w historii - Kazimierz Deyna - strzelił bramkę bezpośrednio z rzutu rożnego. Kazik jest szykowany przez swojego ojca na następcę "Kaki". Jednak, jak to w życiu bywa, nie zawsze udaje się spełnić oczekiwania rodziców. Chłopak kopie w piłkę znacznie gorzej niż Deyna i w rezultacie ma zupełnie inny pomysł na swoje życie niż jego ojciec.

Debiutująca reżyserka i scenarzystka Anna Wieczur-Bluszcz stworzyła komedię nieco ambitniejszą od tych serwowanych nam ostatnio przez polskich filmowców. Zaproponowała widzowi podróż sentymentalną w czasy socjalizmu, gdzie wszystko wydawało się być łatwiejsze i beztroskie. Nawet czasy rodzącego się w bólach kapitalizmu są tutaj wyjątkowo sympatycznie przedstawione, co pokazuje, że reżyserka chciała - w moim odczuciu - po prostu wlać trochę otuchy w serca widzów po ostatnich ciężkich polskich produkcjach. Dodatkowo opatrzyła to pewną refleksją, z której dowiadujemy się, że w życiu należy robić to, co się lubi, a nie to, czego się od nas oczekuje. Warto w związku z tym iść czasami pod prąd, ale postępować w zgodzie z samym sobą.

Reżyserka próbowała przekonać, że Kazik przez swój wybór życiowy miał równie trudno jak Kazimierz Deyna w meczu z Portugalią, gdy został wygwizdany przez śląską publiczność i - pomimo nieprzechylnych trybun - grał swoje. Główny bohater też nie do końca uzyskał akceptację otoczenia odnośnie swojego wyboru życiowego, ale robił swoje. Nie do końca jednak kupiłem ten pomysł, pewnie ze względu na samą rolę dorosłego już Kazika. Marcin Korcz zagrał bez wyrazu, co było w pewnym stopniu usprawiedliwione tym, że jego postać została słabo zarysowana. Nie widzimy, aby główny bohater próbował zmieniać otaczającą go rzeczywistość, jest po prostu bezwolny, nieporadny i ogólnie słabo przedstawiony. Jego perypetie miłosne bardzo przypominały mi historie opowiadane w książkach Edmunda Niziurskiego. Opowieści te, licznie ekranizowane, były beztroskie i naiwne, po prostu typowe dla szkolnej młodzieży. Sposób przedstawienia młodych ludzi czy też narracja zza kadru raczej ociera się o tamte klimaty, które owszem były urocze, ale jakieś 30 lat temu. Film ciągną do góry doświadczeni aktorzy i gdyby nie Gabriela Muskała i Przemysław Bluszcz (rodzice Kazika) czy Jerzy Trela (niezła rola dziadka), to miałbym wrażenie, że mam do czynienia z filmem telewizyjnym a nie kinowym.

Myślałem, że Wieczur-Bluszcz wyciśnie nieco więcej z tej historii. Pomysł na fabułę wydawał mi się bowiem interesujący i przy lepszym przedstawieniu głównej postaci, mniej czerstwych dialogach pomiędzy młodymi bohaterami oraz większym tempie filmu, można było zrobić w końcu niezłą polską komedię. Tymczasem wyszła rzecz mało przekonująca. W rezultacie zapamiętam tylko dosyć oryginalny tytuł, kilka zabawniejszych momentów i rogala Deyny.



niedziela, 24 marca 2013

Prawo zemsty *****

Zemsta to niezwykle filmowy temat. Od razu pięknie maluje nam konflikt, wiemy kto jest kim, wiemy komu o co chodzi, i mimo że uwieczniana na filmowej kliszy, czy odgrywana na deskach teatralnych już na tysiące możliwych sposobów, zawsze wzbudza emocje. Każdy z nas był w życiu skrzywdzony, każdy z nas odczuwał chęć rewanżu, każdy potrafi przynajmniej w jakiejś części wczuć się w emocje bohatera, którego spotkała krzywda.

Autorzy "Prawa zemsty" nie zwlekają ani chwili z zawiązaniem akcji. Clyde Shelton (Gerard Butler) spędza spokojny wieczór z rodziną. Trochę majsterkuje, jego córeczka kończy kolejny ręcznie zrobiony naszyjnik, w oddali słychać krzątająca się żonę, ktoś dzwoni do drzwi. Czekają chyba na zamówienie na wynos, bo Clyde bez wahania otwiera je, lecz nim zda sobie sprawę z tego co się dzieje, będzie już leżał oszołomiony i skrępowany na ziemi, a bandyci po zrabowaniu tego co się da, na jego oczach zgwałcą i zabiją jego żonę i córkę. Obaj zostaną później schwytani i postawieni przed wymiarem sprawiedliwości, jednak ku rozpaczy Clyde'a, prokurator-karierowicz, dbający jedynie o statystykę skazań Nick Rice (Jamie Foxx) zdecyduje się pójść na układ i to z tym bandytą, którego Clyde wini za tragiczną śmierć swoich bliskich. Gdy stając przed dziennikarzami, Nick Rice ściska rękę mordercy, w oddali, w bramie majaczy sylwetka Clyde'a i wiemy już, że ta historia się tak nie skończy.

Polski tłumacz jak zwykle wiedział lepiej od autora jaki powinien być tytuł filmu. Choć ciężko dyskutować, że jest to historia zemsty, to jednak istotne jest to, na kim bohater chce tej zemsty dokonać. "Law abiding citizen" (w wolnym tłumaczeniu "Praworządny obywatel"). Clyde nie chce mścić się tylko na mordercach. Czuje, że zawiódł go system. System, który jak się później dowiemy, chronił i w który wierzył. Jakkolwiek jest to film typowo gatunkowy, to "Prawo zemsty" porusza ważne i w naszym kraju bardzo aktualne tematy społeczne. Prawo jest tak dobre jak urzędnicy, którzy mają je egzekwować. W momencie, gdy nie grożą im praktycznie żadne realne konsekwencje, własne ego, małe interesy, układziki biorą górę nad obowiązkiem służby społeczeństwu i rodzą się wypaczenia. "Ale oni zabili małą dziewczynkę" mówi przełożony Nicka, gdy słyszy, że ten zdecydował się pójść na ugodę, ten jednak upiera się, że nie może ryzykować procesu. Clyde wie, że sprawiedliwość nie została wymierzona, że winny śmierci i cierpienia jego najbliższych wkrótce znajdzie się na wolności i czuje się w obowiązku działać.

Tak jak pisałem we wstępie, żadnemu z nas nieobce jest uczucie pokrzywdzenia i szalenie łatwo w tego typu filmach identyfikujemy się z bohaterem. Starotestamentowa zasada, z którą myślę podświadomie większość z nas się pewnie zgadza, "oko za oko" dokładnie definiuje skalę dozwolonej zemsty - nie mniejsza, nie większa ale równa winie. Myślę, że ciekawym zabiegiem autorów jest to, że Clyde jak się jednak okaże nie jest do końca zwykłym obywatelem i skala jego zemsty wystawi na próbę tę identyfikację.

Film Garego Graya pozostaje jednak przede wszystkim świetnym kinem gatunkowym. Gerard Butler i Jamie Foxx kreują przekonujące kreacje adwersarzy. Historia nigdy nie spuszcza nogi z pedału gazu, oferując raz po raz zaskakujące zwroty akcji, a jej konstrukcja sprawia, że niewiele osób będzie potrafiło ją śledzić z chłodną obojętnością. Będąc trochę senny w sobotni wieczór szukałem czegoś, co nie pozwoli mi usnąć. "Prawo zemsty" więcej niż spełniło pokładane nadzieje. Jak dla mnie jeden z lepszych dreszczowców ostatnich lat.



niedziela, 17 marca 2013

80 milionów ****

Dziesięć dni przed ogłoszeniem stanu wojennego młodzi działacze dolnośląskiej "Solidarności" postanawiają wyprowadzić z wrocławskiego banku 80 milionów związkowych pieniędzy, ponieważ władze chcą wkrótce zablokować możliwość dużych wypłat. Plan jest śmiały i niebezpieczny, gdyż funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa podążają za nimi krok w krok. Głównymi pomysłodawcami akcji są Józef Pinior (Krzysztof Czeczot), Stanisław Huskowski (Wojciech Solarz) i Piotr Bednarz (Maciej Makowski). Rozpoczyna się gra pomiędzy opozycją a władzą komunistyczną, w trakcie której każdy chwyt jest dozwolony.

Historia wciąga i myślę, że nieźle oddaje klimat lat 80. Szczególnie dobrze wypadają scenki rodzajowe typowe dla tamtych lat - jak chociażby tankowanie samochodu na stacji CPN przez głównych bohaterów czy dialogi przedstawicieli władzy ludowej. Wszystko to zasługa Waldemara Krzystka, który poza dobrym przedstawieniem realiów tamtych czasów zachował autentyczność historii, nie uprawiając przy tym polskiej martyrologii i patosu. Dodatkowo potrafił "ubrać" to wszystko w gatunkowe kino rozrywkowe, z czego wyszedł przyzwoity film sensacyjny. Zaletą filmu jest też muzyka, towarzysząca bohaterom (jedyna nieścisłość w filmie - utwór "Dorosłe Dzieci" zespołu Turbo - słuchany przez jednego z bohaterów - powstał w 1982 roku, a akcja filmu toczy się pod koniec 1981 roku), której na pewno fajnie się słucha.

Jednak największym atutem filmu jest dla mnie gra Piotra Głowackiego. Aktor znakomicie wypadł w roli cynicznego i złego do szpiku kości kapitana SB - Stanisława Sobczaka. Dawno już nie widziałem tak dobrej roli szwarccharakteru w polskim kinie i Głowacki jest dla mnie absolutnym odkryciem. Zresztą również gra pozostałych głównych, nieopatrzonych aktorów, uzupełnionych przez starszych (Baka, Stroiński, Frycz, Ferency) jest na dobrym poziomie.

Myślę, że nawet jeśli ktoś będzie odczuwał niedosyt z powodu nie wgłębiania się przez reżysera w historyczne tło, czy też mało wyraziste przedstawienie niektórych postaci (Władysław Frasyniuk w wykonaniu Filipa Bobka pojawia się na pięć minut i wygląda jak model, a nie solidarnościowy działacz), to te braki nie są jakoś szczególnie znaczące.

Fajnie, że są jeszcze polscy reżyserzy, którzy potrafią nie zamęczyć widza ciężkim przekazem. Pokazać, że historię nie zawsze trzeba traktować z zadęciem i można ją przekuć na dobre kino gatunkowe, przez co staje się ona przystępniejsza i łatwiejsza w odbiorze.



niedziela, 10 marca 2013

Hitchcock ****

Przed nie lada wyzwaniem stanął Sacha Gervasi, który w swoim fabularnym debiucie reżyserskim postanowił poruszyć wątek biograficzny związany z Alfredem Hitchcockiem. Historia przenosi nas w końcówkę lat 50. ubiegłego stulecia i pokazuje problemy mistrza suspensu z cenzurą i wytwórnią filmową Paramount Pictures przy tworzeniu swojego najpopularniejszego dzieła "Psychoza". Równie ważnym motywem (o ile nie ważniejszym) w filmie jest wątek małżeństwa Hitchcocka (Anthony Hopkins) z Almą Reville (Helen Mirren), który okazał się być równie ciekawy, co kulisy związane z powstawaniem "Psychozy".

Znakomite aktorstwo to największy atut filmu. Niektórzy twierdzą, że Hitchcock w wykonaniu Hopkinsa jest zbytnio manieryczny. Nie zgadzam się z tym zarzutem, przecież sam "Hitch" był postacią jakby z innej bajki. Niski, krępy, łysy, z dużym brzuchem, specyficznym głosem i poczuciem humoru reżyser był osobą bardzo oryginalną i niezwykłą. Myślę, że charakterystykę tej postaci sir Anthony oddaje bardzo dobrze. Nie przejaskrawia jej, nie szarżuje zbytnio - dla mnie to idealny odtwórca Hitchcocka. A już końcówka filmu, kiedy "Hitch" w wykonaniu Hopkinsa odgrywa pantomimę tuż przed premierą "Psychozy", jest jednym z najlepszych momentów filmu. Wielkie słowa uznania należą się charakteryzatorom postaci "Hitcha", którzy podobno mocno "pomogli" Hopkinsowi w przytyciu i upodobnieniu się do niego. Równie świetna jest Helen Mirren. Jest równorzędną partnerką dla Hopkinsa. Grana przez nią Alma Reville to kobieta silna, z charakterem, bardzo oddana mężowi, ale jednocześnie osoba mająca własne zdanie. Film ten pokazał, że sukcesy Hitchcocka bez Almy byłyby niemożliwe i każdy facet, aby dobrze funkcjonować, powinien mieć taką swoją "Almę". Dobry aktorsko jest również James D'Arcy, który w ciekawy, nieco neurotyczny sposób, przedstawił Anthony'ego Perkinsa. Scarlett Johansson (jako Janet Leigh) i Jessica Biel (Vera Miles) są ładnymi ozdobnikami w filmie i świetnie prezentują się na ekranie jako dawne hollywoodzkie piękności.

Film ciekawie ukazuje wzajemne relacje małżonków, którzy pomimo wielu kryzysów (głównie ze względu na Hitchcocka i jego chorą fascynację aktorkami - blondynkami, skłonność do wysokoprocentowych trunków i obżarstwo) są i trwają ze sobą. Historia ta uświadamia nam, że warto podejmować ryzyko, aby osiągnąć sukces. Hitchcock zastawił swój dom, aby sfinansować samodzielnie "Psychozę". Zaryzykował swój prestiż i małżeństwo, ale udało mu się w dużej mierze dzięki Almie, która dała mu duże oparcie w ostatnim etapie tworzenia filmu.

Na przykładzie tej historii można również zobaczyć jak wyglądało kiedyś kino. Jak prezentowały się gwiazdy tamtych lat, jak kręciło się filmy, wreszcie jaki skandal kulturowy wywołała słynna scena morderstwa pod prysznicem w "Psychozie". Takie właśnie filmy uświadamiają nam, jaką gigantyczną rewolucję kulturową przeszliśmy przez ostatnie 50 lat.

Słabszy moment tej opowieści to wizje "Hitcha", w których objawia mu się Ed Gein - zabójca, na którym wzorował się pisarz, autor "Psychozy" Robert Bloch oraz później sam reżyser. Gein pojawia się w snach Hitchcocka, jakby inspirując go do pomysłów przy tworzeniu "Psychozy". Gervasi chciał chyba w ten sposób pokazać, że artysta, jakim niewątpliwie był Hitchcock, miał wizje, które wykraczały daleko poza normy zwykłego myślenia przeciętnego zjadacza chleba. Wyszło to jednak mało przekonująco i było dla mnie męczące.

Film nie ma jakiegoś ambitnego przesłania, nie skłania do głębszych refleksji. Ogółem oceniam go jednak wysoko. Ze względu na świetne aktorstwo jest błyskotliwie (smakowite dialogi pomiędzy dwójką głównych bohaterów) i stylowo (niezła robota reżysera, który potrafił oddać ducha dawnego Hollywoodu). W zupełności mi to wystarcza, żeby polecić ten film nie tylko fanom mistrza suspensu, ale po prostu miłośnikom dobrego kina.



niedziela, 3 marca 2013

Les Miserables Nędznicy *****

Żeby zakochać się w "Nędznikach", trzeba po pierwsze lubić musicale, po drugie choć trochę być zainteresowanym tematyką powieści Victora Hugo. Nie należy też spodziewać się arii operowych. "Les Miserables" w wydaniu Toma Hoopera poruszają śpiewem pełnym emocji i wzruszeń oraz piękną scenografią i kostiumami.

Film oparty jest na musicalu Claude-Michela Shönberga, powstałym na bazie książki Victora Hugo i wystawianym od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, łącznie w ponad dwudziestu wersjach językowych. Dzieło Shönberga posiada już swoje ekranizacje i wersje koncertowe. Adaptacja filmowa skupia się przede wszystkim na wątku byłego więźnia Jeana Valjeana (Hugh Jackman) ściganego przez inspektora Javerta (Rusell Crowe). W tle oczywiście pojawia się brudna, biedna, pełna nieszczęść i niesprawiedliwości Francja pierwszej połowy XIX wieku.

Pierwsze sceny z Rusellem Crowe raczej mnie rozbawiły, później jednak przywykłam do widoku hollywoodzkiego aktora (notabene "Gladiatora") śpiewającego w kostiumowym mundurze wersety scenariusza. I muszę przyznać, że jego głos spodobał mi się nawet bardziej niż Jackmana. Hugh Jackman ma, w moim odczuciu, głos słabszy, ale zagrał świetnie. Mistrzostwo to rola Anne Hathaway i to zarówno pod względem gry, charakteryzacji jak i śpiewu. Oskar w pełni zasłużony. Na uwagę zasługuje Samantha Barks (Eponine), która śpiewa i wygląda tak wiarygodnie, że od pierwszej chwili budzi sympatię i współczucie.

Podziwiam przygotowanie i pracę aktorów nad rolami śpiewanymi. Nie jest proste pokazanie widzowi postaci autentycznej, w oprawie śpiewu. Mnie "Nędznicy" przekonali w stu procentach, o czym świadczy wzruszenie (towarzyszące nie tylko mnie, ale większości sali kinowej) podczas filmu. Łzy lały się strumieniami zwłaszcza przy "I dreamed a dream" w wydaniu Anne Hathaway. I jak wspominałam na wstępie śpiew spodobał mi się właśnie dlatego, że nie zawsze był wykonywany przez profesjonalistów. Za sprawą łamiących się, drżących głosów, słów szeptanych lub śpiewanych głośno i dosadnie, postaci oddawały prawdziwe emocje. Na wiarygodność pracują nie tylko aktorzy. Wspaniała charakteryzacja, kostiumy i zdjęcia oddają wyobrażenie sytuacji ludzi uboższej klasy Paryża i Francji z początków XIX wieku - pogrążonej w nędzy, walczącej o przetrwanie. Porównując z "Nędznikami" wystawianymi nie tak dawno w teatrze muzycznym Roma, stwierdzam, że chociaż musical w Romie był fenomenalny, to jednak do samej treści powieści Victora Hugo bardziej przekonał mnie film. Lepszy odbiór Les Miserables w wersji kinowej, wynika chyba z większych możliwości filmu w sferze wizualnej. A oprawa wizualna "Nędzników" Hoopera jest zdecydowanie mocną stroną tego musicalu.

Tomowi Hooperowi i Williamowi Nicholsonowi udało się by w filmie nie było niczego za dużo. Gdy widz wzrusza się sytuacją bohaterów na scenę wkraczają Helena Bonham Carter i Sacha Baron Cohen (tak, mnie też zdziwił Borat w obsadzie) i musical staje się całkiem zabawny. Dodatkowo, "Nędznicy", których fabuła jest dość okrutna wobec przeciętnych obywateli XIX wiecznej Francji, nie odbierają nadziei. Zawsze pojawia się w nich światełko w tunelu, ludzie o dobrym sercu, szanse na lepszą przyszłość.

Dawno nie widziałam musicalu w kinie, który tak mocno by mnie poruszył. Zapamiętam przede wszystkim role Valjeana, Javerta, Fantine, Eponine i Cosette, zapewne zakupię soundtrack z filmu. Ale nie polecam Nędzników nikomu, kto nie wytrzyma 95% dialogów śpiewanych, podkreślam: nie każdy musi lubić musicale. A tym, którzy planują obejrzeć Nędzników, proponuję czym prędzej wybrać się do kina, bo film na domowym ekranie z muzyką z mniejszych głośników będzie zdecydowanie gorszy w odbiorze.