wtorek, 26 listopada 2013

Don Jon ***

Joseph Gordon-Levitt już jakiś czas temu przestał być gwiazdką telewizyjną i zaczął grać w poważaniejszych filmach. Oprócz amerykańskich superprodukcji ("Incepcja", "Mroczny Rycerz Powstaje" i "Looper") aktor przede wszystkim świetnie zagrał w znakomitym "Pół na pół" i być może właśnie ten film dał mu możliwość stworzenia własnej fabuły. W "Don Jonie" aktor nie tylko zagrał główną rolę, ale również zajął się reżyserią i napisał scenariusz.

Jon prowadzi hedonistyczny tryb życia i wydaje się być zepsutym do cna człowiekiem. Imprezy, siłownia, podrywanie panienek na jedną noc, a przede wszystkim oglądanie pornografii - tylko te czynności go pochłaniają. Chodzi co prawda co niedzielę do kościoła, gdzie bardzo chętnie się spowiada, ale rozgrzeszenie i pokuta spływają po nim jak po kaczce. Dopiero poznanie Barbary (apetyczna Scarlett Johansson) zdaje się stanowić przełom w jego życiu...

Samo pokazanie pornografii w filmie jest na szczęście w miarę subtelne. Na ekranie widzimy tylko podniecenie Jona, gdy oddaje się scenom erotycznym i głos zza kadru śmiesznie komentujący jego myśli w trakcie uniesień. Humor w filmie jest momentami nierówny i na pewno nie na uszy wrażliwszych osób. Niektóre żarty latają na wysokości "American Pie", ale są też zabawne sceny na normalnym poziomie. Nałóg głównego bohatera stanowi jednak tylko pretekst do rozważań, jak powinien funkcjonować normalny związek i że nie może on być oparty wyłącznie na seksie i pożądaniu fizycznym. Dopiero to "nieuchwytne coś" powoduje, że główny bohater jest się w stanie zakochać i całkowicie zatracić w miłości.

"Don Jon" pokazuje również model funkcjonowania przeciętnej amerykańskiej rodziny. Ojciec Jona (świetny Tony Danza) ogląda cały czas telewizję i kłóci się z synem o byle co, a matka (Glenne Headly) koniecznie chce mieć wnuka, nawet kosztem szczęścia syna. I tak naprawdę dopiero siostra bohatera - Monica (Brie Larson) pomimo że wydaje się być najbardziej wyalienowaną osobą w rodzinie, potrafi w odpowiednim momencie bardzo trafnie podsumować związek brata.

Film zawodzi, gdy po salwach śmiechu próbuje uderzyć w nieco ambitniejsze tony. O ile pomysł wprowadzenia do fabuły Esther granej przez Julianne Moore był ciekawym rozwiązaniem, bo aktorka gra bardzo naturalnie i nie zawodzi, to jednak dalszy rozwój jej postaci nie za bardzo wyszedł, bo nie poznajemy do końca motywów jej działania. Słabiej wypadają również próby zerwania z nałogiem przez Jona i odnoszę wrażenie, że główny wątek kończy się zbyt szybko i prosto. A i sam aktor zdecydowanie lepiej się czuje w konwencji rozrywkowej, w której wypada przekonująco, niż gdy musi zagrać poważniej.

Gordon-Levitt nie przedstawia szczególnie odkrywczych wniosków, ale jeśli wystarcza nam w miarę śmieszna komedia z odrobiną refleksji, to można jego debiut twórczy uznać za niezły. Liczyłem jednak na coś w rodzaju "Pół na pół", więc moje oczekiwania wobec filmu nie zostały do końca zaspokojone i miałem po seansie uczucie niedosytu.


poniedziałek, 25 listopada 2013

Wyścig *****

Męski sport babskim okiem...

"Wyścig" to historia dwóch mistrzów Formuły 1, Jamesa Hunt'a (Chris Hemsworth) i Nikiego Laudy (Daniel Brühl). Hunt - uwielbiany przez tłumy, przystojny i nieokiełznany playboy, szalony, kochający wyścigi, świadomy, że każdy kolejny może być jego ostatnim i gotów ponieść każde ryzyko, aby zwyciężyć. Lauda - chłodny, nielubiany i nieprzystojny sztywniak, ale pracowity, wytrwały i utalentowany znawca motoryzacji. Ukazanie współzawodnictwa, zamiłowania do sportu, podnoszących poziom adrenaliny wyścigów oraz priorytetów, jakimi kierują się w życiu bohaterowie, to cztery powody, dla których warto obejrzeć "Wyścig". A zatem:

Po pierwsze rywalizacja. Dwóch mężczyzn, których różni wszystko: charakter, podejście do świata, sposób życia, a łączy jeden talent. Obaj są najlepsi, ale z pragnienia pokonania rywala nie powstaje nienawiść. Oddech przeciwnika na karku, sprawia że Lauda i Hunt są zdeterminowani, by być coraz lepszymi i osiągać więcej. Sukcesy Hunta mobilizują Laudę do tego stopnia, że po poważnym wypadku powraca do gry, wciąż z szansą by zostać mistrzem świata.

Po drugie pasja. Z początku, kibicuję Huntowi. Pomimo beztroskiego i hulaszczego podejścia do życia, to właśnie on powinien być zwycięzcą, gdyż to on kocha ten sport i uczciwie dostaje się do coraz wyższej ligi, w przeciwieństwie do Laudy, który wkupuje się do Formuły i sam przyznaje, że ściga się dla pieniędzy, nie z miłości. Jednak, gdy poznaję bohaterów bliżej, okazuje się, że spod powściągliwego zachowania Nikiego, wyłania się również pasja. Jednocześnie, gdy postacie suną "łeb w łeb" po torze, Brühl znacznie wyprzedza swoją grą Hemswortha.

Po trzecie wyścig. Skoro ścigają się najlepsi to muszą być efekty. Howard zadbał o napięcie towarzyszące wyścigom. Dla muzyki silnika, zdjęć deszczu, spalin czy wiatru spowodowanego prędkością bolidu, warto obejrzeć "Wyścig" na kinowym ekranie.

Po czwarte szczęście. Film może podobać się nie tylko wielbicielom Formuły 1, bo wyścig stanowi też tło do pokazania celu w życiu i dążenia do osobistego szczęścia. Rozterki Laudy, gdy zaczyna dzielić życie z ukochaną, nieszczęście Hunt'a, skrywane pod dowcipami i wypierane zabawą, obnażają oblicze bohaterów i dają do myślenia. Można wciąż dążyć do sukcesu, sławy, pieniędzy, gonić za kolejnymi ambicjami albo spocząć na laurach. Jednak po co to wszystko, jeśli nie potrafi się być szczęśliwym, jeśli nie umie się tak po prostu żyć.


niedziela, 24 listopada 2013

Ida ****

Prosta historia. Polska rzeczywistość lat 60. Ida (Agata Trzebuchowska), Żydówka, przetrwała wojnę w katolickim zakonie. Została wychowana jako Polka Anna i dopiero jako dorosła dowiaduje się o swoim pochodzeniu. Poznaje jedyną żyjącą osobę z jej rodziny, ciotkę Wandę (Agata Kulesza) i razem z nią odwiedza rodzinne strony, odkrywa historię swojego ocalenia, losy rodziców.

Film ogląda się trochę jak album z fotografiami. Pięknymi zdjęciami. Wdzięku dodaje urokliwa Agata Trzebuchowska. Ida, zamknięta całe życie w zakonie, ma być postacią niewinną, nieznającą świata. Przy niej, jakby kontrastująca, Agata Kulesza - rozpustna, z ciężkimi grzechami na sumieniu, mówiąca o sobie "krwawa Wanda", była prokurator, a następnie sędzia. I takie właśnie są, w każdym kadrze, w każdym geście. Nie ma w "Idzie" przypadkowych scen. Wszystko jest symboliczne, ale i dosadne. W tym aspekcie, zgodzę się z recenzjami filmu, które wychwalają Pawlikowskiego.

Jednak miejscami teatralna perfekcja i scenariusz, sprawiają, że nie do końca przekonuje mnie prawdziwość całej historii. O ile losy Wandy i jej sposób postępowania tworzą postać autentyczną, o tyle mało realistyczne wydaje się postępowanie samej Idy. Wychowana w klasztorze i w zasadzie nieznająca żadnego życia poza jego murami, jest dla mnie zbyt otwarta na próbę życia w "zwykłym" świecie. W dodatku, pomimo wdzięku, Trzebuchowska ginie w cieniu Kuleszy. Ponieważ ekran należy w sądzie wyłącznie do tych dwóch aktorek, to dużo bardziej doświadczona i wyrazista Kulesza przyciąga całą uwagę. To Wanda jest dla mnie główną postacią, a Ida staje się jedynie pretekstem do poznania historii byłej pani prokurator.

Nie podzielam, aż takiego zachwytu filmem, z jakim spotkać się można wśród krytyków "Idy". Jednak doceniam w filmie mówienie wprost o historii, która nie jest dla Polaków łatwa. Nie ma w filmie patosu, są tylko zwykli ludzie, którzy mają coś na sumieniu. Podoba mi się również sposób, w jaki film traktuje w swojej symbolice wiarę, w sensie wyznania.

Polskie filmy mają tendencję do wypaczania rzeczywistości. Albo oglądam pięknych, idealnych superbohaterów tworzących banalne historie, albo widzę Polskę, w której wszystko jest brzydkie, ludzie źli i pijani, a scenariusz skłania do myśli samobójczych. "Ida" stanowi dobre wypośrodkowanie. Nie ma upiększania, tylko szara rzeczywistość, a mimo to obraz jest atrakcyjny. Jednocześnie zrozumienie i pamięć o historii nie musi przesłaniać radości, że dane jest mi żyć w inny sposób, bez bagażu którym obarczona byłabym żyjąc pół wieku temu.

środa, 6 listopada 2013

Istnienie ***

Lisa (znana z "Little Miss Sunshine" Abigail Breslin) jutro będzie obchodzić szesnaste urodziny. Jej tata naprawia samochód, mama krząta się po kuchni, młodszy brat bawi się gdzieś ze swym wyimaginowanym przyjacielem. Wieczorem wszyscy razem zasiądą, by wspólnie obejrzeć film. Normalna, szczęśliwa rodzina. No z dokładnością do jednego detalu. Lisa już wie, że nigdy nie skończy szesnastu lat. Martwa, wraz z rodziną, skazana jest na nieskończone powtarzanie dnia, który poprzedzał jej śmierć...

Myślę, że już te parę zdań wstępu bezbłędnie naprowadzi większość kinomanów na główne inspiracje twórców kanadyjskiego horroru "Istnienie". Niestety muszę ostrzec fanów "Dnia świstaka" i "Innych" Alejandro Amenabara (do których nota bene sam się zaliczam), że odniesienia te służą raczej jako ciekawy punkt wyjścia i nie mają zbyt wielkich konsekwencji dla dalszego rozwoju fabuły. Ta pomału wraca na tory dobrze znajome miłośnikom horrorów. Nieprzenikniona mgła otaczająca osamotniony dom Lisy, tajemnicze odgłosy z wentylacji, tragiczna historia - to chwyty tak stare jak sam gatunek.

Tak więc mimo oryginalnego początku "Istnienie" nie zaskakuje. Nie znaczy jednak, że nie straszy. Historia snuta przez reżysera głośnego swego czasu "Cube", Vincenzo Natalego rozkręca się powoli. Razem z Lisą pomału orientujemy się co się stało, czemu właściwie nie może się z tego przeklętego domu wydostać. Im więcej wiemy, tym akcja przyśpiesza, robi się straszniej, aż do końcowej kulminacji. Wszystko tak jak kanon gatunku nakazuje. Niestety również im dalej, tym historia jest coraz bardziej zagmatwana i dziurawa, a scenarzyści muszą ratować się używając coraz dziwniejszych chwytów, by jej konstrukcja nie rozpadła się przed naszymi oczami. Raczej nie zwykłem się czepiać nieprawdopodobieństw w historiach o duchach (z samego założenia są przecież niesamowite), niemniej skomplikowanie świata stworzonego w "Istnieniu" zawstydziłoby chyba nawet wielką łamigłówkę, jaką miał być "Cube" i nie pomaga to czerpać przyjemności z seansu.

Na marginesie jeszcze dodam, że z aktorów najbardziej zapadł mi w pamięć demoniczny Stephen McHattie, za to trochę irytowała miejscami nadmiernie ekspresyjna gra Abigail Breslin. Ogólnie, gdy odpuścimy sobie przesadnie wnikliwe analizowanie oglądanej historii, "Istnienie" to całkiem przyzwoita propozycja na to, by podskoczyć parę razy na fotelu w ciemny listopadowy wieczór.


wtorek, 5 listopada 2013

World War Z **

Brad Pitt kontra zombie - tak można w skrócie określić "World War Z", który w letnim okresie tego roku gromadził sporą publikę przed ekranami kin. Pomimo pewnej dozy sceptycyzmu (mam lekki przesyt amerykańskich superprodukcji, które służą wyłącznie do nabijania kasy producentom), ze względu na niezłe opinie recenzentów, postanowiłem zaryzykować i obejrzeć ten horror.

Gerry Lane (Pitt) to były śledczy ONZ, który wycofał się z zawodu i pędzi spokojne życie z rodziną. Pewnego razu Lane i jego rodzina wpadają w uliczny korek, który okazuje się nie być zwykłą uliczną blokadą. Na niebie słychać policyjne śmigłowce, po ulicach krążą policjanci na motocyklach, a miasto pogrąża się w chaosie. Co gorsze, ludzie zaczynają się zachowywać irracjonalnie, wzajemnie się atakując. Okazuje się, że wszystko to kwestia wirusa, który zamienia zdrowych ludzi w krwiożercze zombie. Lane i jego rodzina mają nie lada problem...

Początek filmu według filozofii reżysera Marca Forstera miał chyba stanowić "hitchcockowskie trzęsienie ziemi", bo główni bohaterowie od razu muszą się zmierzyć ze sporymi trudnościami i wyzwaniami, a widz kurczowo trzymać się fotela. Wstęp faktycznie to gwarantuje, ale później jest już gorzej. Film staje się schematyczny i trudny gatunkowo do określenia. Jak na horror - zombie bardziej śmieszą niż straszą, a jak na film katastroficzny - nie ma wielkiego napięcia (poza wspomnianym przeze mnie początkiem i późniejszymi scenami z samolotem pasażerskim).

Niewiele lepiej jest również pod względem samej fabuły. Wprowadzenie bohaterów, którzy wydawali się być ważnymi postaciami dla dalszej części historii, by później ich dosyć szybko i bezsensownie uśmiercić, czy wątek wybudowania muru obronnego w Izraelu, mającego chronić przed zombie - to absurdy, które obniżają wartość filmu.

Niestety film zawodzi nie tylko pod względem fabularnym, ale również jeżeli chodzi o same postaci. Główny bohater grany przez Pitta nie dość, że umie strzelać, tamować krew, jest świetnym mężem i ojcem, to dodatkowo sprawdza się nawet w kuchni przy robieniu naleśników. Poza tym nie straszne mu zombie, które zabija jak mrówki. Lane jest tak doskonały, że mam wrażenie, iż przeżyłby nawet katastrofę smoleńską oraz atak na WTC. Aktor gra średnio (co pewnie w dużej mierze jest spowodowane tym, że z jego postaci ciężko coś wycisnąć) i równie dobrze w jego rolę mógłby się wcielić np. Sylvester Stallone, a efekt byłby ten sam. Podobnie jest z innymi bohaterami - wszyscy oni są jak postacie z komiksu - papierowi i bez wyrazu. Warta do zapamiętania z filmu jest jedynie Daniela Kertesz - grająca Segen - charakterną bojowniczkę z Izraela.

Jeśli ktoś lubi naciągane historie, namiastkę horroru i bardzo amerykański typ bohatera, to zawodu nie przeżyje. Niewątpliwie skok twórców na kasę się udał, no i ego Pitta zostało połechtane, więc filmowcy są zadowoleni. A że widz mniej - to już inna sprawa.