piątek, 25 grudnia 2015

Obce niebo ****

Koła historii toczą się. Będąc dzieckiem po raz pierwszy obejrzałem film oparty na faktach - "300 mil do nieba". Była to końcówka lat 80. Dwóch chłopców w koszmarnych warunkach, w podwoziu tira, dotarło z komunistycznej Polski do skandynawskiego raju na ziemi: do Szwecji (w filmie "300 mil do nieba" Szwecja została zmieniona na Danię). Nie wiedziałem, że ćwierć wieku później obejrzę film opowiadający jak się z tego raju ucieka.

Basia (Agnieszka Grochowska) i Marek (Bartłomiej Topa) wraz z 9 - letnią córką Ulą mieszkają w Szwecji. Basia jest masażystką, Bartek trenerem szkółki piłkarskiej. Między małżeństwem bywa różnie: czasami się kłócą, jednak w końcu dogadują się. Kochają się. Kochają na pewno swoją córkę. Zostają jednak posądzeni o znęcanie się nad dzieckiem: rozpoczyna się koszmar. Dziecko trafia do tymczasowej rodziny zastępczej. Basia i Marek walczą z bezduszną machiną urzędniczą o odzyskanie dziecka.

Mamy wrażenie, że Szwedzi to roboty, automaty. Ludzie zachowujący się jak psy Pawłowa, z tymże teraz pobudzający dzwonek został zastąpiony hasłem "dobro dziecka" (przy czym definicja "dobra dziecka" znacząca odbiega tu od definicji wykładanej na fakultetach prawniczych nad Wisłą). Na każdym kroku urzędnicy powtarzają formułki: "proszę powściągnąć emocje, proszę się uspokoić". Liczy się tylko i wyłącznie prawo szwedzkie, które ochoczo i szybko pozbawia praw rodzicielskich. Państwo wie lepiej, co potrzeba dziecku, państwo jest ostateczną instancją. Więź dziecko - rodzic nie ma żadnego znaczenia, zdanie dziecka jest nieistotne "bo dziecko pewnych rzeczy nie rozumie". Polityczna poprawność sprawiła, że Szwedzi zostali rozbrojeni. Dosłownie i w przenośni. Kiedy zrozpaczona Basia prosi o pomoc swego klienta, pracownika warsztatu, tej pomocy nie otrzymuje. Potężne chłopisko, owszem chciałoby pomóc, ale nie wie jak… Jest bezradny jak małe dziecko. Co on może zrobić wobec potężnej machiny biurokratycznej? Bezradny jest również jedyny polski adwokat (Jan Englert). W filmie "Chce się żyć" ojciec głównego bohatera mówi, że są momenty, kiedy mężczyzna musi zareagować. Wydaje się, że Szwedzi zostali pozbawieni takiego podejścia. Są jak hologramy pewnego programu: mdli, niewyraźni, lunatyczni, działają właśnie podług tego programu.

Dla rodziny pojawia się jednak ratunek. Tym ratunkiem jest kolega Marka Ukrainiec. Jeszcze nie zdążył nasiąknąć mentalnością szwedzką, jeszcze potrafi działać. "Powiedz tylko", zwraca się do pogrążonego w rozpaczy Marka. Jak tych słów brakuje w Szwecji, wśród Szwedów. Ukrainiec nie boi się: teraz ten słowiański zespół może dać odpór skandynawskim automatom.

Filozof Hannah Arendt ostrzegała co może się stać jeśli ludzie staną się automatami i będą skrupulatnie wykonywać rozkazy nawet jeśli te rozkazy będą ogołocone z moralności. Urzędnik Adolf Eichmann wykonywał skrupulatnie rozkazy: stał się odpowiedzialny za śmierć 6 milionów ludzi… Nie wszyscy Szwedzi przedstawieni są filmie jako bezduszne maszyny albo inaczej: w niektórych maszynach tkwi możliwość odzyskania człowieczeństwa. Raj kojarzy nam się z plażą, palmami, roześmianymi ludźmi. W "Obcym niebie" mamy posępne sosny, zimne wody. Jest za to całkiem spora grupa przybyszów z Afryki i Azji, ale proszę mi wierzyć: nie zyskujemy przez to pewności, że znaleźliśmy się w tropikalnym raju.

Agnieszka Grochowska zagrała poprawnie tak jak i Bartłomiej Topa: mam wrażenie jakby celowo ich gra została przez reżysera w jakimś stopniu przyhamowana. Widz ma się skupić na samym problemie Szwedów - maszyn.

Markowi, Basi i Uli udaje się dramatyczna ucieczka. Szwedzi zostali w swym niebie ogrodzonym sosnami. Tak sobie myślę: Theodenowie szwedzcy pozostali w Skandynawii, siedzą na tronie dobrobytu, mają zmęczoną twarz, do ich uszu sączą się cały czas zaklęcia politycznej poprawności. Theodonowie są za słabi, by reagować na gwałt dziejący się dookoła nich. Czy przybędzie do nich Gandalf ze swym utensylium?

sobota, 19 grudnia 2015

Crimson Peak. Wzgórze krwi ****

“Duchy istnieją.Tyle wiem”. Tak zaczyna swoją opowieść Edith Cushing protagonistka/narratorka “Crimson Peak”, najnowszego dzieła współczesnego mistrza kina grozy Guillermo del Toro. Edith (Mia Wasikowska), córka bogatego amerykańskiego przedsiębiorcy z Buffalo jest ambitną, początkującą pisarką. Jako młoda kobieta żyjąca na przełomie XIX i XX wieku, ma pewne problemy by jej twórczość, nie będącą kolejnym romansem, ale historią z duchem w tle potraktowano poważnie. To sprawia, że tym łatwiej daje się oczarować równie tajemniczemu, co spłukanemu angielskiemu arystokracie Thomasowi Sharpe (Tom Hiddleston), który zawitał właśnie do miasta razem z siostrą Lucille (Jessica Chastain), próbując pozyskać fundusze na sfinansowanie swojego wynalazku.

Del Toro, przewrotnie łamiąc zasady gatunku, nie zwleka ani chwili i nie miną dwie minuty seansu, gdy na ekranie pokazuje się nam duch matki Edith w całej swej obrzydliwej krasie (btw, wygląd duchów uznałbym za zdecydowanie najsłabszy punkt wizualnej strony filmu). Robi to, gdyż “Crimson Peak” to raczej opowieść z duchami w tle niż klasyczna “opowieść o duchach”. Duchy istnieją, są dość przerażające, ale nie są motorem zdarzeń. Autor powstrzymuje się również od używania tanich trików do straszenia widzów. Najstraszniejsze są brutalne i graficznie pokazane sceny przemocy, wprowadzone na ogól z użyciem suspensu, co z jednej strony potęguje efekt, z drugiej pozwala wrażliwszym widzom we właściwym momencie odwrócić wzrok.

Osobiście sklasyfikowałbym film del Toro raczej jako gotycki romans z elementami gore. Dekoracje są naprawdę przepiękne. Od pierwszych kadrów obraz naturalnie przywoływał mi na myśl estetykę znaną z dzieł Tima Burtona, chociażby “Jeźdźca bez głowy” i dla mnie jest to bardzo pozytywne skojarzenie. Wszystko jest przestylizowane do granic możliwości - rodzeństwo Sharpe tonie w kruczej czerni, Edith niczym anioł otoczony żółtą poświatą sunie po korytarzach niesamowitej, położonej na dosłownie krwawiącym wzgórzu posiadłości Sharpów. Samemu jej opisowi można by poświęcić kilka paragrafów. Może niektórych ten przesyt drażnić, jak dla mnie idealnie wpasowuje się w konwencję kostiumowego horroru (i myślę, że zapewni twórcom zwycięstwo w paru oskarowych kategoriach technicznych).

Aktorzy nie zawodzą, świetna jest szczególnie Jessica Chastain. Fabuła filmu jest dość przewidywalna, ale świat stworzony w bujnej wyobraźni Guillermo del Toro jest na tyle intrygujący, że i tak jesteśmy ciekawi jak historia się dalej potoczy. Nie wiem czy “Crimson Peak” spełni oczekiwania hardkorowych fanów horroru, myślę jednak że może zyskać uznanie w oczach tych, których niesamowite historie ciekawią, choć do gatunku podchodzą “z pewną taką nieśmiałością”.


poniedziałek, 9 listopada 2015

Chemia ***

Obolała, zmęczona chorobą Lena stoi w kuchni i przygotowuje posiłek. W tym czasie jej mąż Benek gra zapamiętale w playstation. Jest bardzo pochłonięty grą. Ta scena dużo mówi o całym filmie "Chemia". Film przypomina trochę chaotyczną grę czy teledysk z luźno powiązanymi ze sobą etapami.

To film w jakimś stopniu biograficzny. Żona reżysera, Magdalena Prokopowicz zmarła na raka. W trakcie choroby założyła Fundację Rak’n’Roll, fundacja działa do dzisiaj.

Poznajemy zatem etapy przechodzenia przez chorobę nowotworową. Zmęczenie, mastektomia, łysienie, depresja: obserwujemy zmieniające się ciało głównej bohaterki. Czy mąż nadal mnie będzie kochał, kiedy stracę piersi i brwi? Czy jestem kobietą? Zniszczenie ciała powiązane jest ze zniszczeniem psychiki, rak, "cesarz wszech chorób" atakuje ciało i psychikę. Choroba dotyka całej rodziny, wpływa na relacje z mężem, dzieckiem. Etapy postępującej choroby okraszane są anonimowymi wstawkami z groźną muzyką: widzimy, że czerni jest coraz więcej, że czarne światło wypiera jasne światło.

Lena decyduje się, że nie przerwie ciąży: toczyć walkę z rakiem jest trudno, ale toczyć walkę z rakiem będąc w ciąży jest jeszcze trudniej. Udaje się, w tym znaczeniu, że Lena rodzi zdrową córeczkę.

Choroba staje się czarną dziurą, która wchłania wszystko, łącznie z czasem. Czasu jest coraz mniej, pojawiają się interwały: szpital, dom, szpital.

O czym jest "Chemia"? Chronologią choroby czy chronologią miłości, wystawionej na ciężką próbę? Krzykiem dlaczego coś takiego się wydarza? Dlaczego dotknęło to akurat nas u progu wielkiej miłości? "Gwiazd naszych wina" - odpowiadał na to pytanie tytuł innego "rakowego" filmu. Mimo zniszczenia zawsze jednak tli się nadzieja, zawsze jest to wyczekiwanie na nowy dzień.

Schuchardt gra przekonywująco. Zapalczywy, zawzięty, bierze życie takim jaki ono jest. Agnieszka Żulewska udźwignęła ciężar pokazania drogi krzyżowej z chemicznymi stacjami. Rozczarowuje Danuta Stenka jako lekarz prowadząca Lenę. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Stenka zagrała już w "rakowym" filmie o siatkarce Agacie Mróz: "Nad życie". W obu filmach zagrała onkologa, który za maską surowości kryje serce nadwrażliwca. Ten sam zestaw min i gestów pani doktor może mocno zirytować.

Czegoś brakuje w tym filmie. Plakaty reklamy filmu zalepiające przystanki chyba zapowiadały coś większego. Spodziewałem się traktatu o miłości, ciągu subtelnych obrazów, głębi, wzniesienia wielkiej katedry, w której miłość zwycięża śmierć. Obejrzałem zbity z desek, momentami zgrabny domek. Czekam na film "rakowy". Subtelna gra światła słonecznego będzie przechodzić przez okna budynku przy Roetgena i Pileckiego…



sobota, 7 listopada 2015

Praktykant ***

Ben Whittaker (Robert De Niro) to 70-letni wdowiec, nudzący się na emeryturze. Pewnego razu starszy pan postanawia skorzystać z ogłoszenia dotyczącego stażu dla emerytów w redakcji strony internetowej poświęconej modzie prowadzonej przez Jules Ostin (Anne Hathaway) i zostaje jej praktykantem.

"Praktykant" jako klasyczny "feel-good movie" nie wychodzi poza normy poprawnego hollywoodzkiego schematu. Role rozpisane w filmie, jak i wątek opierający się na starciu nowoczesności z tradycją, są łatwe do przewidzenia. I tak, z jednej strony mamy Jules, zabieganą bizneswoman, która nie ma czasu dla rodziny oraz Bena, uosobienie staroświeckości, dobrych manier i szarmanckości. To właśnie mężczyzna będzie mentorem w tej relacji, ponieważ uświadomi młodej szefowej, co tak naprawdę w życiu jest najważniejsze, stając się przy tym jej najbliższym przyjacielem i powiernikiem serca.

Czuć w filmie, że reżyserka Nancy Meyers jest zwolenniczką tradycji i ma sentyment do tego, co było kiedyś. Elegancki, taktowny i kulturalny Ben, ze swoimi dobrymi obyczajami i mocnym kodeksem wartości, szerzy (niczym francuska Amelia) dobro w realiach amerykańskiej korporacji. Emeryt nie tylko pomaga Jules, ale także edukuje swoich dużo młodszych kolegów z pracy, ucząc ich dobrych manier w relacjach z kobietami. Można powiedzieć, że na jego przykładzie reżyserka pokazuje jaki powinien być ideał prawdziwego mężczyzny. Ben, pomimo że nie do końca jest na topie, jeżeli chodzi o nowinki technologiczne, dzięki swojej klasie będzie miał zawsze przewagę nad dzisiejszymi wymuskanymi, wiecznymi chłopcami. Powinien być po prostu wzorem do naśladowania dla innych.

"Praktykant" ma zabawne momenty, które wywołują uśmiech na twarzy, ale jeśli ktoś chce się pośmiać do rozpuku, to tego nie uświadczy. Największą wadą filmu jest jego długość, 2 godziny to przynajmniej dla mnie o jakieś 30 minut za dużo. Szczególnie, że im bliżej końca, tym mamy do czynienia z coraz bardziej przewidywalnym, ckliwym zakończeniem.

De Niro dobrze wypada w roli pozytywnego bohatera. Widać, że to na tyle doświadczony i klasowy aktor, że prawdopodobnie byłby w stanie zagrać w sposób przekonujący nawet książkę telefoniczną. Jednak trudno w przypadku tego znakomitego aktora nie oprzeć się refleksji, że co najmniej od kilkunastu lat Hollywood nie potrafi zaoferować mu czegoś na miarę jego talentu i w tej chwili gra on w mało ambitnych projektach. Anne Hathaway wypada poprawnie, chociaż jej rolę równie dobrze mogłaby zagrać inna, mniej znana aktorka i nie widać by było różnicy.

Film Nancy Meyers określiłbym jako nieszkodliwą dla umysłu komedię obyczajową. W sumie nic wielkiego, ale w miarę udana, odprężająca rozrywka.

sobota, 12 września 2015

System ****

“System”, oparty na powieści Tom Roba Smitha thriller Daniela Espinosy, nie zdobył uznania międzynarodowej krytyki. Zwykle nie sięgam po filmy, które na Metacriticu straszą średnią ocen 41, ale świetna obsada z naszą Agnieszką Grochowską, plus osadzenie historii w od zawsze ciekawiącej mnie rzeczywistości ZSRR skłoniły mnie by jednak dać mu szansę.

Autorzy zaczynają od streszczenia losów głównego protagonisty - Leo Demidowa (Tom Hardy). Urodził się na Ukrainie i stracił rodziców w wyniku Wielkiego Głodu Ukraińskiego “Hołodomor” - uznawanego dziś przez wiele krajów na świecie, w tym Polskę, za planowe ludobójstwo dokonane przez aparat stalinowski na ludności ukraińskiej pod pozorem kolektywizacji rolnictwa. Wychował się w Moskwie adoptowany przez rodzinę radzieckiego oficera. Wstąpił do armii i zawieszając flagę ZSRR na Reichstagu, trochę przypadkiem stał się symbolem radzieckiego triumfu w II wojnie światowej.

Jest rok 1953. Leo ustatkował się, ma młodą żonę Raisę (Noomi Rapace) i razem z kolegą z wojska Aleksiejem (Fares Fares) jest oficerem Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR (MGM) trudniącym się poszukiwaniem wszelkiej maści zdrajców narodu. Zapewne ze względu na swoje doświadczenia życiowe nie podziela entuzjazmu swoich współpracowników do bezsensownej przemocy, mając szczególnie na sercu dobro dzieci, co nie przysparza mu w biurze przyjaciół. Gdy dodatkowo zacznie drążyć sprawę morderstwa (przecież w ZSRR takie rzeczy się nie zdarzają) syna Aleksieja, nawet status ikony nie ochroni go przed wzbudzeniem zainteresowania czujnego oka systemu.

Wątek sensacyjny, luźno inspirowany losami rzeźnika z Rostowa, jakkolwiek popychający akcję do przodu okazał się dla autorów raczej pretekstem do nakreślenia portretu życia w stalinizmie. Nie jestem ekspertem, więc za faktyczną prawdziwość historyczną przekazu ręczyć nie mogę, ale budowany przez film klimat szarości, beznadziei i wszechobecnego zagrożenia zgadza się z moimi wyobrażeniami na temat tamtych czasów wyniesionych z książek naszej i radzieckiej literatury. Paranoiczny system, który we własnych obywatelach widzi wrogów. To że w jednej chwili, z powodu donosu torturowanej osoby, z porządnego obywatela człowiek staje się podejrzanym, a podejrzany znaczy właściwie winny, bo system się przecież nie myli. Losy Demidowa, historia jego budowanej na strachu relacji z żoną, nie są podejrzewam wcale wyjątkowe na tle tamtych czasów. Fakt, że twórcy potrzebowali uczynić z niego bohatera narodowego by jakkolwiek uwiarygodnić happy end samo w sobie dużo mówi.

Film jest prawdziwą aktorską ucztą. Duet Hardy-Rapace, który świetnie się już sprawdził w "Brudnym szmalu”, tu również nie zawodzi.Tym razem jednak bardziej doceniłbym chyba kreację Noomi. Leo Hardiego jest jak najbardziej poprawny - skryty, małomówny, wrażliwy stara się zachować człowieczeństwo w nieludzkich okolicznościach. Jednak gra Rapaca sprawia, że nim z przebiegu akcji dowiemy się o jej Raisie więcej, przeczuwamy co skrywa w środku praktycznie od pierwszych kadrów. Gary Oldman w roli szefa Wolskiej milicji potwierdza, że ciągle jest w świetnej formie. Nasza Agnieszka Grochowska nie ma niestety wiele do zagrania i biorąc pod uwagę jej dorobek trudno zachwycać się tym epizodem. Niemniej przyjemnie jest zobaczyć polskiego aktora w tak znakomitym towarzystwie (prócz wspomnianych na ekranie możęmy zobaczyć jeszcze chociażby Vincenta Cassela, Charlesa Danca czy Joel Kinnamana).

Nie bardzo rozumiem surowej oceny filmu Daniela Espinosy dokonanej przez międzynarodową krytykę (szczególnie w obliczu gloryfikowania produkcji w rodzaju "Wady ukrytej"). Może niektórych nie satysfakcjonować tempo akcji, może kogoś drażnić rosyjska maniera, z którą aktorzy się starają mówić, może po prostu niszczy on w niektórych zachodnich lewackich umysłach skrycie pielęgnowane wyobrażenia na temat komunizmu. Nie wiem. Moim zdaniem to więcej niż poprawny thriller, który dodatkowo ciekawie przybliża ducha czasów rzadko niestety goszczących w hollywoodzkich produkcjach.


System

czwartek, 13 sierpnia 2015

Idol ***

Punktem wyjścia do scenariusza "Idola" jest historia jaka przytrafiła się brytyjskiemu muzykowi Steve'owi Tilstonowi. U progu swojej kariery John Lennon i Yoko Ono napisali do niego list z propozycją wsparcia w stawianiu kroków w wielkim świecie. Niestety list nie wywarł wpływu na kierunek rozwoju kariery Steve'a, bowiem otrzymał go dopiero po około 30 latach, czyli lata po śmierci Lennona.

Kreacja muzyka w "Idolu" niewiele ma wspólnego z brytyjskim pierwowzorem, poza zainspirowaniem się powyższym wydarzeniem. Danny Collins (Al Pacino) to wypalony, podstarzały gwiazdor amerykańskiej estrady. Niemłody już Danny lata spędza koncertując, odgrzewając swoje stare piosenki, wydając kolejne części "the greatest hits". Koncerty i imprezy są mocno zakrapiane alkoholem, bohater nie stroni od kokainy, ma trzykrotnie młodszą od siebie, śliczną narzeczoną, jednym słowem można jego tryb życia określić jako hulaszczy.

To jak bardzo Collins nie jest spełniony ani szczęśliwy wiedzionym przez siebie stylem życia, widzimy gdy jego manager i najbliższy przyjaciel (Christopher Plummer) ofiarowuje w ramach prezentu urodzinowego odnaleziony list Lennona. W jednej chwili gwiazdor odwołuje trasę koncertową, wyjeżdża z miasta by zacząć nowe życie. Porzuca używki (no poza alkoholem) i postanawia wydać nową płytę, tym razem mniej komercyjną, z tekstami płynącymi prosto z serca. Jak się dowiadujemy Danny zatrzymuje się blisko miejsca zamieszkania syna Toma (Bobby Cannavale), którego nigdy nie poznał. Próbuje zbliżyć się do Toma, synowej (Jennifer Garner) i wnuczki oraz nawiązać z nimi relacje, na co brakowało mu odwagi od wielu lat. Tom oczywiście nie chce znać ojca, dotychczas radził sobie bez niego. Niemniej znajduje się w trudnej sytuacji finansowej i ciężko mu odmówić pomocy bogatego muzyka, tym bardziej że Danny pieniądze chce ofiarować na umożliwienie lepszego rozwoju wnuczki cierpiącej na ADHD. Dodatkowo, ze względu na swój zły stan zdrowia Tom czuje się przymuszony dać ojcu szanse. Odmieniony Collins pomaga rodzinie (lepiej późno niż wcale), próbuje umówić się z kobietą bardziej w swoim wieku, tworzy nową piosenkę. Jednak nie jest ideałem. Aby były wzloty, musi zaliczyć również upadki...

Cała opowieść jest raczej nudna i przewidywalna. Czasem bawi, innym razem ściska za serce. Nie jest to historia, którą trzeba zobaczyć, raczej nie zapadnie w pamięć na dłużej. Jednak warto zobaczyć "Idola" dla samego Ala Pacino. Tym, co zdecydowanie sprawia, że film chce się obejrzeć do końca jest właśnie jego gra. Gdy trzeba, potrafi być zmarnowanym przez dragi, "gwiazdorzącym" zrzędą, ale też wrażliwym ojcem i przyjacielem o wielkim sercu. Kunszt aktora sprawia, że jego postać jest bardzo autentyczna. Polecam zatem "Idola" fanom Pacino, mimo że chyba wolę jego gangsterskie role. Siedemdziesięciopięcioletni letni aktor jest ciągle w formie. Udowadnia, że nie ma postaci, w którą się nie wcieli, na tyle, że największy hit Dannego Collinsa "Baby doll", piosenka absolutnie nie w moim typie, której chcę słuchać, wciąż pobrzmiewa mi w uszach...

wtorek, 11 sierpnia 2015

Sędzia ****

Hank Palmer (Robert Downey Jr.) to odnoszący spore sukcesy w dużej metropolii prawnik. Gdy pewnego dnia adwokat dowiaduje się o śmierci swojej matki, rusza do domu rodzinnego, w którym nie był od wielu lat. Tam dowiaduje się, że jego owdowiały ojciec sędzia Joseph Palmer (Robert Duvall) został oskarżony o zabójstwo. Hank postanawia dociec do prawdy, odnawiając swoje relacje z ojcem, które do specjalnie udanych, delikatnie mówiąc, nie należały.

Reżyser David Dobkin, konstruując film, skorzystał ze sprawdzonych wzorców. Zestawił dwóch różnych charakterologicznie bohaterów, którzy są ze sobą w konflikcie. Hank to błyskotliwy cynik, wręcz prawniczy kuglarz, opierający swoje umiejętności na manipulacji świadkami i ławą przysięgłych. Taki jak na sali rozpraw jest również w kontaktach z otoczeniem. Jednak im dłużej trwa film, tym nasz bohater coraz bardziej "mięknie" i staje się ludzki. Na szczęście pozostaje przy tym złożoną osobowością, co dodaje jego postaci jeszcze większej wiarygodności. Sędziwy Joseph jest w opozycji w stosunku do syna. Wiecznie wymagający, trzymający się litery prawa, wierzący w jego uczciwość, jest do bólu surowy, chłodny emocjonalnie i pryncypialny (Hank zwraca się do ojca per "judge").

"Sędzia" to klasyczny dramat obyczajowo-sądowy i jeżeli ktoś nastawia się na ciekawie poprowadzony wątek kryminalny, to niech nie robi sobie wielkich nadziei na suspens. Wątek związany z morderstwem jest zdecydowanie w tle i stanowi jedynie asumpt do pokazania złych relacji pomiędzy ojcem i synem.

Aktorstwo w filmie to jego największy atut. Downey Jr. znakomicie wypada w pojedynkach słownych z Duvallem, jest świetny zarówno w spokojnych, intymnych momentach jak i tych komediowych, kiedy jego bohater błyskotliwie operuje żargonem prawniczym. Równie znakomity jest Duvall. Gdyby nie genialna drugoplanowa rola J.K. Simmonsa w "Whiplash", za którą ten słusznie otrzymał Oskara, to dla mnie 84-letni Duvall byłby głównym kandydatem do zdobycia statuetki.

Warto zwrócić uwagę na bardzo dobre zdjęcia Janusza Kamińskiego (ładne widoczki amerykańskich stanów Massachusetts, Indiany i Kalifornii) oraz nastrojową muzykę Thomasa Newmana, która szczególnie świetnie brzmiała w bardziej refleksyjnych chwilach.

Minusem filmu jest czas jego trwania (blisko dwie i pół godziny). I nawet pomimo dynamicznych scen dwójki Downey Jr. - Duvall film pod koniec się dłuży. Średnio udanym zabiegiem był też wątek miłosny Hanka ze swoją dawną miłością licealną Samanthą (Vera Farmiga) - banalny i stanowiący zwykły wypełniacz ekranowy.

Jeśli zastosować analogie filmowo-kulinarne, to "Sędziego" porównałbym do smacznej potrawy, którą jemy od lat i która cały czas nam dobrze smakuje. Podobnie jest z historią opowiedzianą w tym filmie. Wątek trudnych relacji ojcowsko-synowskich był już wielokrotnie wałkowany przez kino, ale trzeba przyznać, że dzięki grze aktorów warto taką opowieść obejrzeć (posmakować) raz jeszcze.

sobota, 25 lipca 2015

Miłość Larsa *****

Lars Lindstrom (Ryan Gosling) to samotny dziwak, mieszkający w garażu swojego starszego brata Gusa (Paul Schneider). Ten wraz ze swoją żoną Karen (Emily Mortimer) próbuje ośmielić Larsa w kontaktach z otoczeniem. W szczególności zależy im na tym, aby znalazł on sobie dziewczynę. Kiedy pewnego dnia Lars pojawia się w ich domu i przedstawia Biankę, okazuje się, że jest to… gumowa lalka.

To co zaskakuje w filmie Craiga Gillespie (reżyseria na podstawie scenariusza Nancy Oliver - nominowanego do Oskara w 2008 roku) to zdecydowanie nieamerykański klimat, momentami przypominający fabułę "Przystanku Alaska" - mojego ulubionego serialu z dzieciństwa, w którym to mieliśmy pokazany wręcz utopijny obraz małego społeczeństwa, emanującego bezinteresownością i empatią wobec bliźnich. W "Miłości Larsa" mamy również bliżej nieokreślone miasteczko, w środku zimy, gdzie czas płynie wolno, a postaci są jakby wzięte z bajki. Główny bohater filmu Lars w warunkach dużej metropolii zostałby prawdopodobnie odesłany do zamkniętego oddziału psychiatrycznego na długie leczenie. I tak też początkowo do jego problemu podchodzi Gus. Brat Larsa w pierwszym odruchu chce go wysłać do szpitala psychiatrycznego. Jednak psychiatra Dagmar (Patricia Clarkson) doradza mu, aby wraz z żoną zaakceptował on urojenie Larsa, bo tylko poprzez zrozumienie i pełną tolerancję dla jego zachowań będzie szansa dotarcia do źródła problemu młodszego brata.

Wydawałoby się, że zachowanie Larsa spotka się z ostracyzmem ze strony lokalnej społeczności Tymczasem mieszkańcy wobec chorego zachowują się z zadziwiającą wyrozumiałością. Ludzie wręcz się jednoczą, aby pomóc Larsowi, nie krytykują go, nie wyśmiewają. Zachowują się zupełnie wbrew utartym stereotypom, nie napiętnują dziwnego sposobu bycia chłopaka i nie wyrzucają go na margines społeczny. Lars jest traktowany jak równoprawny członek wspólnoty i dzięki takiemu a nie innemu zachowaniu powoli zaczyna wracać do zdrowia i równowagi psychicznej.

Goslinga kojarzymy w większości z ról macho lub outsiderów. Tutaj gra absolutnie wbrew swojemu emploi. Lars to człowiek znerwicowany, pełen kompleksów, który boi się ciepła i bliskości. Gossling grając takie "antyciacho" znakomicie daje radę, tworząc bardzo poruszającą kreację.

"Miłość Larsa" to film o tolerancji, miłości i potrzebie bliskości. O tym, że nie należy piętnować zachowań, które z pozoru mogą wydawać się nam dziwne, tylko trzeba starać się zrozumieć drugiego człowieka i zaakceptować takim jakim jest. Ten komiediodramat może i stanowi nieco odrealnioną bajkę, która dla kogoś może być nie do przyjęcia. Jednak ja nie mam nic przeciwko temu, żeby takie bajki jak najczęściej wypełniały nasze życie.



poniedziałek, 13 lipca 2015

W głowie się nie mieści ****

Od dawna już, a z większym nasileniem od czasów Shreka, przewijają się na ekranach kin różne bajki skierowane nie tylko do dzieci ale i ich rodziców, aby zarówno najmłodsi jak i opiekunowie "rozerwali się" w kinie. Mój obiór "W głowie się nie mieści", z punktu widzenia osoby dorosłej właśnie, jest bardzo pozytywny. Autorzy "Inside out" spróbowali w bajkowy sposób przedstawić co się mieści w naszych głowach, a przede wszystkim w głowie jedenastoletniej dziewczynki Riley, która przez przeprowadzkę rodziców do San Francisco zmuszona jest opuścić szkołę, przyjaciół, treningi hokejowe swojej drużyny i zacząć wszystko od nowa.

Poznajemy emocje jakie targają bohaterką w rozumieniu dosłownym. Zachowaniem dziewczynki steruje bowiem pięć emocji, które widzimy zaglądając do jej mózgu tj. Radość, Strach, Gniew, Odrazę i Smutek. Dominującą emocją jest, jak na dziecko przystało, Radość, ale niestety zmiana miejsca zamieszkania i zaczynanie nowej szkoły, wchodzenie w nowe relacje sprawiają, że do głosu dochodzą pozostałe emocje, a Radość niewiele może zrobić.

Trzeba przyznać, że sam pomysł na animację jest bardzo ciekawy, a w dodatku zabawny. Ukazanie "centrum dowodzenia" nie jest może abstrakcyjne, ale dzięki temu poznajemy krok po kroku jak układają się w głowie Riley wydarzenia i wspomnienia. Natomiast same emocje jako kreskówkowe ludziki są nie tylko interesująco wykreowane, ale również w swoich wypowiedziach bardzo trafnie (i nieraz prześmiesznie) oddają uczucia, jakie rządzą naszym gatunkiem w określonych sytuacjach. Dowiadujemy się też, że te same emocje cechują psychikę innych bohaterów, ale oczywiście dominują w innych proporcjach (np. u tatusia Riley jest to gniew). I tak możemy uśmiać się do łez z reakcji zarówno dziecka jak i dorosłych, gdy za sterami w mózgu siada Gniew, Strach czy Smutek.

Nieco nudniejsza dla widzów dorosłych jest pełna przygód podróż Radości i Smutku po organizmie dziewczynki, ale należy być wyrozumiałym, Pixar produkuje przecież filmy dla dzieci :) Niemniej, czy to z pociechami, czy bez, polecam wybranie się do kina na "W głowie się nie mieści". Warto choćby dla obejrzenia koncepcji budowy naszej psychiki, jak samej i rozrywki (wiele komedii obejrzanych w tym roku nie było nawet w kilku procentach tak zabawnych jak animacja).

Twórcy chyba przewidzieli swój sukces, gdyż dali widzom małą zapowiedź kolejnej ciekawej części obejmującej dojrzewanie. Emocje będą miały tutaj niezłe pole do popisu ...


sobota, 11 lipca 2015

Wada ukryta **

Paul Thomas Anderson (PTA) nie boi się wyzwań i tym razem postanowił przenieść na ekran powieść Thomasa Pynchona, znanego amerykańskiego prozaika, którego twórczość nie uchodzi za prostą do adaptacji (choć osobiście nie dane było mi jej jeszcze poznać). Wybrał utwór osadzony w dobrze znanej sobie przestrzeni, do której lubi powracać w kolejnych filmach - Los Angeles, dziejący się gdzieś w latach siedemdziesiątych XX wieku - schyłku ery hipisów.

Takim właśnie hipisem, żyjącym mentalnie dawnymi dobrymi czasami jest Doc Sportello (Joaquin Phoenix). Doc jest również prywatnym detektywem. Któregoś wieczora jego błogą upaloną drzemkę przerwie nagłe pojawienie się dawnej sympatii Shasty (Katherine Waterston). Jak dopowiada nam z offu, oprowadzająca nas po uniwersum Doca, Sortilège (Joanna Newsom), Shasta bardzo zmieniła się od momentu rozstania. Kiedyś dziewczyna kwiat, dziś odszykowana panienka z miasta. Wszyscy bywalcy sal kinowych, ze szczególnym uwzględnieniem fanów filmu noir, wiedzą od razu, że taka wizyta oznacza dla Doca jedno - kłopoty.

“Ukryta wada” to jeden z tych filmów, którego streszczanie nie ma najmniejszego sensu. Wątki mnożą się i przeplatają, galeria osobliwych postaci nieustannie rośnie (jak bardzo wystarczy spojrzeć na imponującą obsadę). Nie radzę nikomu zbyt intensywnie śledzić intrygi, można się tylko zmęczyć. Lepiej poczuć się jak turysta (chemiczne wspomaganie na pewno nie zaszkodzi) na wycieczce i na ekranie niczym przez szybę autokaru spokojnie podziwiać dawne L.A. szalone, kolorowe, spowite mgłą narkotyków. Trochę pewnie przypominające to prawdziwe L.A. tamtych czasów, trochę takie jak malowała nam je fabryka snów.

PTA to bardzo zdolny reżyser. Jeśli rozebraliśmy ten film na sceny, każda z nich oddzielnie jest fantastyczna. Kadrowanie, kolory, muzyka, gra aktorska, cytaty z innych dzieł - uczta kinomana. Skąd zatem taka niska ocena? Nie składa się to wszystko w fajną całość. Historia, jak już wspominałem, jest chaotyczna, ciągnie się i nie zmierza donikąd. Niemniej niejedną chaotyczną historię, ciekawy klimat i dobrze napisane postacie potrafią ocalić. Jedną z inspiracji PTA był chyba mój ulubiony film braci Coen “Big Lebowski”. Doc, jak "The Dude" płyną przez życie na lekkim haju, ale tylko o Docu można powiedzieć, że haj zastępuje mu osobowość. Trudno przejąć się jego losem, bardziej irytuje niż wzbudza sympatię. Jedyną bardziej wyrazistą postacią jest w tym filmie detektyw “Bigfoot” (świetny Josh Brolin). Trochę jest kolegą Doca, trochę jego oprawcą. Właściwie wszystko co interesującego dowiadujemy się o Docu pochodzi właśnie z tych paru scen z jego udziałem.

PTA lubi, by ludzie, którzy zapłacili za obejrzenie jego filmu, nie wstali sprzed ekranu zbyt szybko. O ile w przypadku na przykład “Magnolii” scenariusza wystarczyło by wypełnić ekranowy czas, oglądając "Wadę ukrytą" długo przed końcem spoglądałem na zegarek, mocno czując w krzyżu każdą z 148 minut. Jest parę zabawnych momentów (choć oficjalna klasyfikacja jako komedia to moim zdaniem nadużycie), kilka zapadających w pamięć scen, ale całość bardziej przypomina ćwiczenie silnej woli widza niż rozrywkę. Polecam za to bardzo dobry trailer:


niedziela, 28 czerwca 2015

Twarz anioła ***

Morderstwo Meredith Kercher z 2007 roku, angielskiej studentki będącej na Erasmusie w Perugii, jak i późniejsze procesy oskarżonej o nie Amerykanki Amandy Knox i jej włoskiego chłopaka, były szeroko relacjonowane w prasie światowej, również polskiej. Powstały na ten temat książki, nakręcono telewizyjne reportaże, każdy punkt widzenia został opowiedziany, kto chciał opinię sobie wyrobił. Jednak producenci filmowi jak widać uznali, że gawiedź tematem się jeszcze nie znudziła i w ten sposób w ręce reżysera Micheala Winterbottoma i scenarzysty Paula Viragha trafiła książka Barbie Nadeau “Twarz anioła”.

Stojąc przed dylematem, jak po raz kolejny opowiedzieć historię, którą znają już wszyscy, choć nadal nikt nie wie do końca co się wydarzyło, postanowili.... zrobić film o poszukiwaniu sposobu na opowiedzenie historii, którą znają już wszyscy, ale nadal nikt nie wie, co do końca się wydarzyło. I tak protagonistą uczynili znanego reżysera Thomasa Langa (Daniel Brühl), który jednak ostatni dobry film nakręcił już cztery lata temu, a i w życiu osobistym nie bardzo mu się aktualnie układa. Powierzona mu zostaje książka, mająca stanowić podstawę filmu, opowiadająca historię morderstwa studentki. W filmie studentka nazywa się Elizabeth, a do tragicznych zdażeń doszło w Sienie, ale dedykacja filmu pamięci Meredith nie pozostawia złudzeń o jakie wydarzenia naprawdę chodzi.

Thomas wyrusza do Włoch by śledzić ostatnie chwile toczącego się procesu. Dość szybko jednak orientuje się, że bardziej od samej sprawy ciekawi go międzynarodowe środowisko reporterów pracujących nad nią, a szczególnie seksowna autorka ksiażki (Kate Beckinsale). Jednak i te rozmowy, po początkowym oburzeniu na manipulacje mass mediów, nie okażą się wystarczającą inspiracją. Podczas gdy produkcyjna strona projektu (ukazana z lekkim przymrużeniem oka) będzie wyrażać coraz większe zniecierpliwienie brakiem postępów prac nad scenariuszem, nasz bohater w towarzystwie przypadkowo poznanej angielskiej studentki (Cara Delevingne) penetruje mroczne zaułki Sieny, umacniając się w przekonaniu, że jedyne co może uratować ten projekt, to mieszanka lektury “Boskiej komedii” Dantego z dużą ilością dostarczanej przez nos kokainy.

Trudno jest opisać strukturę “Twarzy anioła”. Paradokumentalne wstawki mieszają się z powstającymi w wyobraźni Thomasa kadrami przyszłego filmu, jawa z narkotycznym snem. Morderstwo jest tylko punktem wyjścia, jeśli doszukiwać się, co autorzy próbowali osiągnąć, trzeba by się było chyba odwołać do słów bohatera opisującego sens “Boskiej komedii” - podróż człowieka, który pod wpływem wydarzeń (w przypadku Dantego śmierć ukochanej Beatrycze, w przypadku Thomasa rozłąka z córką o tym samym imieniu przez separację z żoną) zagubił swoją drogę w życiu i stara się ją na nowo odnaleźć. Osobiście lubię styl Winterbottoma i seans mi się specjalnie nie dłużył (choć sceny z podskakującą na trawce Elizabeth i recytowanymi z offu fragmentami “Boskiej” to przesada nawet jak na mój gust), ale muszę przyznać, że do specjalnie odkrywczych wniosków odyseja Thomasa niestety nie prowadzi. Autorzy, skacząc z tematu na temat, na żadnym nie koncentrują się wystarczająco, by powiedzieć coś istotnego. Bo że Włochy to piękny kraj, a dobro dziecka powinno być dla rodzica priorytetem, większość ludzi wie bez chodzenia do kina.


niedziela, 24 maja 2015

72 godziny **

Ethan Renner (Kevin Costner) to agent CIA, który po nieudanej akcji dowiaduje się, że jest śmiertelnie chory i pozostało mu kilka miesięcy życia. Renner postanawia wykorzystać ten czas na odbudowanie utraconych relacji ze swoją rodziną i zrezygnować z pracy w wywiadzie. Spokój nie jest mu jednak dany, gdy do akcji wkracza agentka Vivi Delay (Amber Heard), która za wykonanie ostatniego zlecenia (Renner ma na to zadanie 72 godziny czasu) proponuje naszemu bohaterowi lekarstwo na jego chorobę.

"72 godziny" to nic innego jak do bólu przewidywalny i korzystający ze znanych stereotypów i utartych schematów obraz agenta służb, który znamy z innych filmów. Ethan jest twardy, szlachetny (bezinteresownie pomaga murzyńskiej rodzinie, która zajęła jego mieszkanie w trakcie jego pracy) i ma problemy rodzinne (żona od niego odeszła, nie zna za bardzo swojej córki). Nie zabrakło również ciągnąt do alkoholu (Renner musi od czasu do czasu "strzelić sobie z gwinta", aby złagodzić skutki choroby).

W zasadzie, gdyby nie wątek dramatu rodzinnego (Ethan wie, że zostało mu kilka miesięcy życia i desperacko próbuje się zbliżyć do swojej rodziny, którą zaniedbał), to można by "72 godziny" potraktować nieco jako pastisz kina szpiegowskiego z elementami kina sensacyjnego. Jest humor, szybka akcja, dobry Costner z autoironią, o którą bym go nie podejrzewał, radzący sobie w scenach walk równie dobrze co Liam Neeson - inny "dziadek" ze stajni Bessona. Jednak sam pomysł z chorobą głównego bohatera jest po prostu fatalny, bo kompletnie odrealniony. Ethan mdleje średnio co 20 minut, ale w krytycznych momentach potrafi się zmobilizować i spuścić łomot swoim rywalom. Innym chybionym pomysłem fabularnym jest historia czarnej familii, która uświadamia naszemu agentowi jak ważna jest rodzina. Besson nie wybronił się również przedstawieniem trudnych relacji Rennera ze swoją córką Zoe (Hailee Steinfeld). Wątek ten jest poprowadzony na poziomie oper mydlanych i nie trudno domyślić jak się zakończy.

Filmu nie ratuje również Amber Heard. Owszem, miło na nią popatrzeć, ale jej rola kompletnie nic nie wnosi pod względem fabularnym. Już sam fakt, żeby robić z agentki CIA seksbombę, która zmienia kreację i fryzury równie często jak bohater grany przez Costnera mdleje z powodu choroby w trakcie akcji, jest ryzykownym zabiegiem. Ogólnie scenariusz Bessona jest na słabym poziomie, ale to nie powinno specjalnie dziwić, jeśli prześledzimy jego ostatnie filmy.

"72 godziny" mogę polecić tylko oddanym wielbicielom Costnera i miłośnikom wdzięków Heard. Dla fanów spójniejszych fabuł sensacyjnych polecam zdecydowanie bardziej filmy z Neesonem w roli głównej.



piątek, 15 maja 2015

4 piętro ****

Na czwartym piętrze hiszpańskiego szpitala przebywają nastoletni pacjenci onkologiczni. Terapia, przez którą przechodzą jest bardzo uciążliwa: niektórzy chłopcy mają amputowane kończyny. Wejście do szpitala związane jest z rytuałem, pacjent na piętro wjeżdża wózkiem, dostaje odpowiedni uniform. Wchodząc do szpitala, wchodzi się do innego świata, w którym inaczej płynie czas (czas może być liczony przebytymi zabiegami), który ma inne przestrzenie (nie ma tu centrów handlowych, są zakłady i pracownie lecznicze). Przybysze z zewnątrz, odwiedzający chorych nierzadko nie potrafią znaleźć wspólny język z chorymi. Język chorych, język choroby jest inny niż język używany w świecie zdrowych. Dominują inne rzeczowniki, czasowniki i przysłówki. Zdarza się, że pacjenci przegrywają walkę z chorobą: na oddziale chorób rozrostowych śmierć zbiera przecież bogate żniwo.

Lecz siła życia jest olbrzymia. Rwący strumień życia przeciska się przez tamy i zapory, nawet te ustawione przez nowotwór. Nastolatkowie Pepino (Marcos Cedillo), Francis (Marco Martínez), Jorge (Alejandro Zafra), Miguel Angel (Juan José Ballesta) mocno dokazują w szpitalu: urządzają wyścigi na wózkach, grają w koszykówkę, organizują koncerty rockowe. Jest czas na miłość. Jeden z chłopców poznaje na innym piętrze szpitala pacjentkę z depresją. Rodzi się między nimi uczucie.

Dwa światy: świat zdrowych i świat chorych zostaną, tak się wydaje, połączone kładką. Część pacjentów na pewno wyzdrowieje, powrócą do świata zdrowych wypełnieni zupełnie nowymi doznaniami. Scenarzysta filmu Albert Espinosa sam jako nastolatek zmagał się z kostniakomięsakiem.

"4 piętro" to komediodramat, który na pewno krzepi. Tak jak w książce "Oddział chorych na raka" Aleksandra Sołżenicyna, tak i tutaj poznajemy, że człowiek może podnieść się nawet z najcięższych upadków, zawirowań. "Nie jesteśmy kalekami, jesteśmy karatekami" krzyczą nastoletni bohaterowie filmu, a w ich wzroku dostrzegamy nie tylko chronologię walki z chorobą, ale i zapowiedź nowego świtu.



sobota, 9 maja 2015

Ain't Them Bodies Saints **

Autorski film Dawida Lowerego “Ain't Them Bodies Saints” został bardzo życzliwie przyjęty na festiwalu w Sundance (nagroda za zdjęcia i nominacja do nagrody głównej), jak i zyskał dość szerokie uznanie światowej krytyki. Offowy kryminał-romans (tak podpowiadało imdb), cóż może być lepszego na piątkowy wieczór?

Fabuła filmu jest w równym stopniu skomplikowana, co zaskakująca. Chłopak - Bob (Casey Affleck) kocha dziewczynę - Ruth (Rooney Mara), dziewczyna kocha chłopaka. Razem trudnią się bliżej niesprecyzowaną działalnością przestępczą. Ona jest już w ciąży, gdy któryś ze skoków idzie nie tak. Nim się poddadzą, ona zdąży jeszcze postrzelić policjanta (Ben Foster). Do wszystkiego przyzna się on i pójdzie na bardzo długą odsiadkę. Ją, jak to się widać robi w USA z współwinnymi rozboju, puszczą wolno. Lata mijają, urodzi się ich córeczka, aż w końcu on ucieka z więzienia…

Z mojego wprowadzenia ktoś zapewne mógłby wyciągnąć wniosek, że film jest dość dynamiczny. Zdecydowanie nie. Jest jedna dość dynamiczna scena, dużo później w filmie i jest ona wyjątkiem od reguły. Akcja (jeśli można tak to nazwać) wygląda mniej więcej tak: ona myśli, on myśli, ona tęskni, on tęskni, ona cierpi, on cierpi i tak w kółko. Wydaje mi się, że celem autora nie było opowiedzenie jakiejś historii, tylko próba ukazania jak totalna może być tęsknota za drugim człowiekiem.

By to osiągnąć Lowery w najdrobniejszych detalach dopracował klimat filmu. Nagroda za zdjęcia w Sundance to nie był przypadek. Całość posiada spójny, wyraźny styl, kadry są trochę niedoświetlone, trochę monochromatyczne, potęgują depresyjny nastrój. Długie ujęcia, spokojna muzyka, osadzenie gdzieś w nostalgicznej rzeczywistości amerykańskiej prowincji lat siedemdziesiątych. Aktorzy pięknie wygrywają smutek, spokojnie cedząc słowa z zaciśniętych warg. Dlaczego więc już mniej więcej w połowie filmu, jeśli czułem za czymś tęsknotę to za tym, kiedy to się wreszcie skończy?

Ano najzwyczajniej w świecie autor zapomniał, że kręci film fabularny. Gdyby to było ćwiczenie studenckie, etiuda, krótki-metraż - bił bym brawa na stojąco i rozumiał zachwyty z porównaniami do Terrego Gilliama włącznie. Ale film fabularny trwa długo, samym klimatem trudno wypełnić 90 minut, trzeba widza jakoś wkręcić w to, co się dzieje na ekranie. Jak już wspomniałem wartka, interesująca akcja nie była celem Davida Lowerego. Niestety również ekspozycję praktycznie sobie odpuścił. O bohaterach nie wiemy praktycznie nic, a gdy z czasem dowiadujemy się więcej, coraz mniej ma to sensu. Nie chcę spoilerować, więc daruję sobie listę absurdów, ale jestem pod wrażeniem, ile może się ich znaleźć w tak prostej historii. Wszystko to sprawia, że ciężko sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu właściwie miałbym się przejmować losem tych sztucznych filmowych postaci? I gdy już w końcu dochodzi do wielkiej, w zamierzeniu pewnie dramatycznej kulminacji, oszukiwałbym mówiąc, że czułem w tym momencie coś innego niż ulgę, że to już koniec.