niedziela, 21 kwietnia 2013

Układ zamknięty ****

Po ostatniej "smarzowszczyźnie" zaprezentowanej w "Drogówce" straciłem nieco serce do oglądania dramatów "made in Poland". Jednak w kwestii polskich produkcji nigdy nie tracę nadziei, że obejrzę w końcu film, po którym nie będę zniesmaczony czy zdegustowany. Ryszard Bugajski, reżyser słynnego "Przesłuchania" oraz scenarzyści "Czarnego czwartku" dali nadzieję, że zobaczę w końcu coś na niezłym poziomie.

Historia jest oparta na faktach. Piotr Maj (Robert Olech), Marek Stawski (Przemysław Sadowski) i Grzegorz Rybarczyk (Jarosław Kopaczewski) niczym bohaterowie "Ziemi obiecanej" zakładają wspólnie spółkę i odnoszą sukces. Jednak w wyniku zmowy urzędników państwowych - prokuratora Andrzeja Kostrzewy granego przez Janusza Gajosa oraz naczelnika urzędu skarbowego Mirosława Kamińskiego (Kazimierz Kaczor) - zostają pokazowo zatrzymani pod zarzutem działania w zorganizowanej grupie przestępczej i prania brudnych pieniędzy.

W pewnym stopniu film jest zbliżony swoją konstrukcją do znakomitego "Długu". Tyle że u Krzysztofa Krauzego główni bohaterowie byli niszczeni przez zwykłych bandziorów. Tymczasem u Bugajskiego "kłody pod nogi" są rzucane przez władzę i urzedników państwowych, którzy chcą osiągnąć w ten sposób własne korzyści. Różnicą jest też to, że u reżysera "Przesłuchania" głównym bohaterem filmu została postać negatywna i to ona została rozłożona na czynniki pierwsze. Okazało się to być ciekawym zabiegiem. Prokurator Kostrzewa to osoba zła, chciwa i egoistyczna. Gajos nie schodzi poniżej niezłego, solidnego poziomu, ale nie jest aż tak znakomity jak chociażby Andrzej Seweryn, grający w "Uwikłaniu" - filmie w pewnym stopniu podobnym do dramatu Bugajskiego, bo też pokazującym pewien układ, wobec którego normalni obywatele są bezsilni.

Dla mnie jednak odkryciem i najlepszą rolą w filmie jest postać prokuratora Kamila Słodowskiego - grana przez Wojciecha Żołądkowicza. Początkowo wydaje się, że młody prokurator będzie pionkiem w rękach bardziej doświadczonych urzędników. "Odyńcem", który "wpadnie w sidła" (zwierzęce porównania są na miejscu - Kostrzewa to zapalony myśliwy) w pierwszej kolejności w przypadku niepowodzenia całego przedwsięzięcia. Tymczasem Słodowski dosyć szybko okazuje się być bardzo bystrym uczestnikiem gry i nie daje się wygryźć starym wygom. Żołądkowicz - aktor nieznany - bardzo dobrze pokazuje cynizm swojego bohatera i szybkie wdrożenie się w bezlitosne reguły gry o pieniądze.

Czy film jest nazbyt publicystyczny? Moim zdaniem nie. Oczywiście każdy go może interpretować na swój sposób. I tak jedni stwierdzą, że spektakularny sposób zatrzymania trzech bohaterów to nic innego jak aluzja do aresztowania Romana Kluski. Inna opcja polityczna będzie widzieć w działaniach jednostek antyterrorystycznych tragedię Barbary Blidy. Nikomu się nie dogodzi i nikogo się nie przekona do swoich racji. Z mojej perspektywy film w ciekawy sposób pokazał wypaczenia władzy, jej chciwość i brutalność. I przede wszystkim bezradność i bezsilność szarego obywatela wobec tych wszystkich nieuczciwych mechanizmów. Bugajski zrobił to wszystko w mocny, ale wyważony sposób, nie ogłupiając widza karykaturalnym przekazem, przesiąkniętym wulgarzyzmami. Co ważne film nie zmęczył mnie jakimiś dziwnymi sposobami kręcenia. Kamera normalnie przedstawia rzeczywistość, nie "skacze", jak to miało miejsce w kilku ostatnich polskich produkcjach. Bugajski pokazał, że jest sprawnym rzemieślnikiem, który nie potrzebuje wywoływać u widza dodatkowych, sztucznych emocji.

Film nie jest aż tak głęboki i poruszający jak wspomniany już przeze mnie "Dług". Ma trochę nudny środek i słabe retrospekcje, z których dowiadujemy się między innymi o motywach działań Kostrzewy i jego przeszłości. Ogółem jest jednak dobrym dramatem i stanowi udany powrót Bugajskiego do filmu po kilku latach przerwy.



Nieobecność (L'absence) ****

Za sprawą festiwalu Afrykamera, udało mi się po raz pierwszy w życiu obejrzeć film senegalski. Reżyser i scenarzysta Mama Keita, urodzony w Senegalu, jednak żyjący od lat we Francji podejmuje próbę poruszenia tematu stosunku wobec ojczyzny afrykańskiego emigranta.

Adama Diop, opuścił ojczyznę rozpoczynając studia we Francji. Miał powrócić, jednak rozpoczął tam nowe życie: zdobył wykształcenie, został naukowcem, ożenił się. W Senegalu pozostawił babcię i głuchoniemą siostrę Aishę. Aisha pragnąca od lat bezskutecznie, listownie nawiązać kontakt z bratem zwabia go do kraju postępem, wysyłając telegram z informacją o ciężkim stanie zdrowia babci. Gdy na miejscu Adama odkrywa, iż babcia ma się całkiem dobrze, nie zamierza długo zabawić w rodzinnym domu. Jego plany zostają pokrzyżowane, gdy przypadkowo odkrywa, że siostra jest prostytutką.

Aisha obarcza siebie winą za śmierć matki, która zmarła wydając córkę na świat. To poczucie winy pogłębiał w niej w dzieciństwie Adama. W podupadłym kraju, bez perspektyw, dziewczyna wpada w mafijne kręgi. Jest nieszczęśliwa, ale nie ma możliwości wyrwania się i odmienienia swojego życia. Jej jedyną nadzieją jest brat. Dalsze losy Adamy skupiają się odkrywaniu realiów jego rodzinnego miasta. Człowiek, który odciął się od rodziny i kraju, musi zmierzyć się z problemami które wypierał i których nie akceptuje.

Reżyser przedstawia Senegal realistycznie i bez upiększania. W rozmowach Adamy z jego przyjacielem z dzieciństwa oraz profesorem odkrywamy kraj zdominowany przez korupcję, przemoc, narkotyki. Coś, co może szokować Europejczyka to reakcja Adamy na postepowanie siostry. Nie skupia się on na jej problemie, a jedynie odczuwa głęboki wstyd i ogrania go wściekłość za hańbę jaką przyniosła rodzinie. Z jednej strony zatem poznajemy tamtejszą kulturę, z drugiej historia głównego bohatera i jego rodziny mogłaby przytrafić się w wielu krajach pochodzenia emigrantów.

Tytułowa "Nieobecność" wskazuje widzowi kierunek rozważań autora. Nie chodzi tylko o przedstawienie dramatu kraju afrykańskiego, lecz o rozterki wygnańca. Nie potrafi on już odnaleźć się w swojej ojczyźnie, do której wcale nie chciał wracać. Widząc jednak problemy i trudny los swoich rodaków, Adama nie jest na tyle silny by zrobić coś co uratuje kraj i społeczeństwo. Jego bliscy wywierają na nim presję, oczekują, że wykorzysta zdobytą wiedzę i doświadczenie, działając na rzecz kraju. Jednocześnie Adama zarabiając za granicą może utrzymać swoich bliskich. I tak powstaje błędne koło oraz rodzi się pytanie, czy jednostka jest w stanie coś zdziałać wobec wielkiej machiny zła. Czy osoba której udało się wyrwać, ma prawo żyć własnym życiem, czy też powinna trwać w obowiązku wobec ojczyzny.

"Nieobecność" nie jest filmem skierowanym do mieszkańców Senegalu. Reżyser próbuje dotrzeć do imigrantów takich jak on sam, być może próbujących zapomnieć o swoich korzeniach, a może udręczonych wyrzutami sumienia. Jednocześnie uwrażliwia obywateli krajów przyjmujących emigrantów, aby zrozumieli jakimi uczuciami targani są ludzie, którzy opuścili swoich bliskich widząc w emigracji jedyną szansę na polepszenie swojego bytu.



sobota, 20 kwietnia 2013

Gangster Squad **

Gdy zobaczyłem ten trailer:
pomyślałem wow, wreszcie porządny film gangsterski w starym stylu, przywołujący ducha kultowych filmów Briana De Palmy z lat osiemdziesiątych: "Człowieka z blizną" i "Nietykalnych". Charyzmatyczny boss mafijny i szeryf, którego jedynym marzeniem jest by na ziemi panował pokój i sprawiedliwość. No to zaczynamy...

Film od razu urzeka widza pięknymi zdjęciami i dekoracjami. Los Angeles na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych jawi się jak wyjęte z pięknego snu. Wypełnione magicznym światłem, tajemnicze i przyciągające. Co na ekranie pojawia się nowa postać, to większa gwiazda. Któż lepiej nadaje się do zagrania złego do szpiku kości, opętanego manią władzy gangstera Mickey Cohena niż Sean Penn? Kto ma na twarzy wypisane więcej przyzwoitości niż Josh Brolin? Ryan Gosling, jako mówiący podejrzanie cienkim głosikiem playboy, Nick Nolte jako stary szef policji, Emma Stone jako femme fatale... Na cóż jednak to wszystko, jeśli baaaaardzo luźno inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia, dzięki żenująco kiepskiemu scenariuszowi, rozpada się przed naszymi oczami jak domek z kart.

Nie chce mi się nawet specjalnie pastwić, bo "dzieło" Willa Bealla oparte na książce Paula Liebermana jest po prostu zbyt łatwym celem. Drewniane dialogi, które śmieszą w najmniej odpowiednich momentach, jak "Jestem postępem..." mamrotane przez Seana Penna w kulminacyjnej scenie. Papierowe postacie większości członków tytułowego Gangster Squadu, na których przedstawienie nie starczyło czasu lub pomysłu, ale z obowiązkowym afro-amerykaninem i latynosem, by było bardziej politycznie poprawnie. No i przede wszystkim absurdalnie nieskomplikowany modus operandi bohaterów "na hurra: wchodzimy, ostrzeliwujemy przeważające siły wroga, wychodzimy", pasujący raczej do chłopców z przedszkola bawiących się w indian i kowbojów niż stróżów prawa. Oglądając tą wyrafinowaną policyjną robotę, nie mogłem wyzbyć się przeczucia, że to się musi skończy źle. Nota bene postać grana przez Goslinga ma w pewnym momencie podobną refleksję... co oczywiście nic w działaniu naszych bohaterów nie zmienia. Na marginesie jeszcze dodam, że nie wiem, czy taki sposób rozwiązywania problemów powinien być stawiany za wzór młodzieży w demokratycznym państwie prawa, ale to już materiał do przemyśleń dla socjologów.

Możliwe, że dzięki pięknej warstwie wizualnej (i hmmm, oryginalnym dialogom), film stanie się w przyszłości obiektem zainteresowanie filmowych geeków, którzy uwielbiają oglądać i rozkładać na części pierwsze filmy tak złe, że aż dobre. Póki co jednak wszystkim tym, którzy mieli by ochotę go obejrzeć, proponuję ograniczyć się do świetnego trailera. Zaoszczędzony czas zdecydowanie przyjemniej spędzimy studiując klasykę, chociażby będącego dla autorów więcej niż czytelną inspiracją "Człowieka z blizną". Przy okazji możemy pozdrowić hollywoodzkich producentów, którym szkoda czasu na dopracowanie scenariusza, nieśmiertelnym "Say hello to my little friend":


piątek, 19 kwietnia 2013

Wspaniała **

"Wspaniała" Rose (Déborah François) to ambitna dziewczyna z prowincji, która za wszelką cenę chce wyrwać się ze swojej miejscowości i znaleźć pracę. Jedyne co potrafi to szybkie pisanie na maszynie. Za sprawą tej umiejętności, całkiem wdzięczna, choć nieokrzesana dziewczyna zdobywa posadę sekretarki. Jej przyszły szef Louis (Romain Duris) nie tylko daje pracę dziewczynie bez większych kompetencji i doświadczenia, ale również inwestuje w Rose pomagając jej w przygotowaniach do wielkiego konkursu maszynopisania.

Historia miłosna banalna, oparta na prostym schemacie. On - wrażliwy i cudowny facet z marzeń, ale skrywający uczucia pod pancerzami, w obawie przed tym, że ktoś go zrani. Ona - pracowita, słodka, zakochana i czekająca na miłość odwzajemnioną. I niekończące się stukanie palcami w maszynę. Może nie czepiałabym się faktu, że rywalizacja pomiędzy paniami maszynopistkami była naiwna i przewidywalna (wszak jest to poniekąd cechą komedii romantycznych), ale sam pomysł konkursu pisania na maszynie okazał się nudny. I co najgorsze, w całym filmie były może ze 3 śmieszne momenty. Jak na komedię to trochę za mało humorystycznych scen czy kwestii.

Aktorzy w zasadzie nie mieli się czym wykazać. Są ładni, przyjemni w odbiorze, ale poza setkami ochów i achów, wyznań i wzruszeń, nie mają nic więcej do odegrania w swoich rolach. Anie Duris ani Bejo, nie są w stanie uratować scenariusza. Jedyne co sprawiło, że obejrzałam film do końca, to scenografia w stylu retro. Pięknie skrojone garnitury, zwiewne sukienki, biura tonące w papierosowym dymie, samochody, muzyka i cały szał wokół wspaniałego wynalazku w postaci maszyny do pisania, sprawiają że oglądając film czuje się ducha lat 50. Pomimo iż film podkreśla niską rolę kobiety w tamtym świecie, miałam ochotę przenieść się do tej pięknej epoki.

Trzeba przyznać, że "Nietykalni" postawili Francuzom poprzeczkę wysoko. Stąd też banalna, przesłodzona historyjka miłosna, nie robi na mnie żadnego wrażenia. "Wspaniała" jest filmem lekkim i klimatycznym, ale o niczym.



czwartek, 18 kwietnia 2013

Arbitraż ******

Nie można powiedzieć, że Hollywood nie zajęło się tematem kryzysu finansowego z 2007 roku. Oliver Stone nakręcił drugą część świetnego "Wallstreet". Opisana przez Mr. Blonda "Chciwość" próbowała pokazać moment jego wybuchu w formie dreszczowca. Za temat wzięli się oczywiście również dokumentaliści na czele z twórcą otwierającego oczy "Inside Job" Charlesem Fergusonem. Choć praktycznie niezauważony w Polsce (mimo że współprodukowany przez polską wytwórnię Alvernia Studios) dramat/thriller Nicholasa Jareckiego nie odnosi się bezpośrednio do kryzysu, to daje świetny obraz ducha czasów, w których finansiści w majestacie prawa i bez żadnych konsekwencji dokonali chyba największego skoku na kasę w historii świata.

Robert Miller (Richard Gere) jest szefem i właścicielem prywatnego funduszu inwestycyjnego, gwiazdą rynku finansowego, "wyrocznią z Wallstreet". Poznajemy go, gdy akurat ziemia pali mu się pod nogami. Przez nietrafioną inwestycję, jeśli szybko nie sprzeda swojej firmy i zatka zdobytymi w ten sposób pieniędzmi dziury finansowej, skończy w więzieniu, a jego inwestorzy stracą wszystkie zainwestowane środki. Jest już praktycznie po słowie z prezesem wielkiego banku, ale z niezrozumiałych dla niego przyczyn negocjacje się przeciągają, a przyjaciel, który pożyczył mu pieniądze na czas audytu, zaczyna się niecierpliwić...

W otwierającej film scenie wywiadu telewizyjnego Robert Miller cytuje swojego nauczyciela z podstawówki, który mawiał: "Światowe wydarzenia obracają się wokół pięciu rzeczy: 'm','o','n','e','y' " i trafnie zauważa, że nieustanna pogoń za ograniczoną liczbą pieniędzy na świecie potrafi doprowadzić każdego do obłędu. Nicholas Jarecki, którego wizję trzeba traktować poważnie, bo wychował się w rodzinie nowojorskich finansistów, kreśli obraz świata, który już nie tylko kręci się wokół pieniędzy. Pieniądz jest w nim wszystkim. Zastąpił moralność, wyparł Boga. Gdy przytłoczony problemami Miller świętując swoje urodziny próbuje odwołać się do wartości rodzinnych, natychmiast budzi niepokój swoich dzieci i żony, czujących, że coś jest nie tak. Gdy opowiada córce o nietrafionej inwestycji, w chwili uniesienia, porównuje ją do Boga. Jarecki w można by powiedzieć "altmanowskim" stylu ukazuje całe uniwersum Roberta Millera, jego firmę, rodzinę, kochankę, przyjaciół. To świat, w którym nie ma miejsca na szczerość, każdy gra swoją grę, każdy ma swoją cenę. Każdy ma swój interes do ugrania i nie zastanawia się jakie mogą być konsekwencje jego działań dla osób trzecich. Jedyne co się musi zgadzać to suma na koncie.

O tym, że "Arbitraż" tak bardzo mi się podobał zdecydował przede wszystkim świetny scenariusz. Akcja jest tak gęsta, że dałoby się na jej podstawie nakręcić co najmniej kilku odcinkowy serial. Główny bohater musi stawić czoła kilku problemom naraz i dzięki umiejętnemu żonglowaniu wątkami Jarecki buduje napięcie, które nie opada ani na chwile aż do ostatnich ujęć. Pomaga w tym również prosta, ale budująca nastrój muzyka. Nie można opisując ten film nie wspomnieć o kreacjach aktorskich. Sposób w jaki Richard Gere wcielił się w magnata finansowego zasługuje na najwyższe uznanie. Wzbudza naszą sympatię, mimo że jest co najmniej kilka powodów, by nie polubić jego postaci. Grająca jego żonę Susan Sarandon, zapadła mi szczególnie w pamięć w jednej z najlepszych scen udawanego aktorstwa jakie widziałem na ekranie, gdy argumentując swoje postępowanie roni sztuczne łzy i rzuca "złamałeś serce naszej córeczki". Tim Roth pokazuje, że nadal jest w świetnej formie wcielając się w rolę cynicznego detektywa. Brit Marling, którą w tym filmie widziałem na ekranie po raz pierwszy, pokazała spory potencjał portretując inteligentną, ale życiowo jeszcze niedoświadczoną córkę Millera.

"Arbitraż" więcej niż broni się w kategorii kina gatunkowego. Oglądając go cały czas siedziałem na skraju fotela, zastanawiając się jak akcja potoczy się dalej, jakie jeszcze niespodzianki przygotował twórca. Co ostatnio rzadkie, osiągnięte jest to praktycznie bez użycia efektów specjalnych i daje nadzieje, że sztuka pisania scenariuszy nie całkiem jeszcze oddała pola specom od efektownych eksplozji. Myślę, że warto jednak rozpatrywać ten film również w szerszym kontekście, jako głos w dyskusji na temat kondycji dzisiejszego świata, portret pewnego środowiska, w momencie, gdy odcisnęło ono tak duże piętno na historii dziejów.

Swoim debiutem Nicholas Jarecki postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Jeśli będzie potrafił w przyszłości do niej chociaż doskoczyć, to pojawił się nowy twórca, którego dzieł będę oczekiwał z niecierpliwością.



środa, 17 kwietnia 2013

Control *****

Niewiele jest już filmów robionych w czarno-białym kolorze. Ostatnio takim był opisywany przez Mr. White'a "Artysta", który świetnie oddawał ducha kina niemego. Kilka lat wcześniej za podobną "oszczędność w kolorze" wziął się Anton Corbijn, realizując film "Control" o życiu i twórczości Iana Curtisa - wokalisty legendarnego zespołu "Joy Division".

Lata 70. Anglia, szary, deszczowy Macclesfield. Tam poznajemy młodziutkiego Iana Curtisa, który od początku jawi się jako chłopak nieco wyobcowany, samotny, wręcz nietypowy w swoim zachowaniu, niepasujący do tej małej mieściny. Curtis słucha buntowniczej w tamtych latach muzyki. Dawid Bowie, Iggy Pop, James Morrison - kształtują muzyczną wyobraźnię Iana, jego późniejsze ruchy sceniczne i zachowanie. Chłopak, w przeciwieństwie jednak do swoich idoli, bardzo szybko zakłada rodzinę. Już w wieku 19 lat poślubia swoją dziewczynę Debby i - pomimo nowych obowiązków rodzinnych (jego żona rodzi szybko córeczkę) - zakłada wspólnie z kolegami zespół muzyczny. Zdobywa coraz większą popularność, spotyka inną kobietę i życie zaczyna go powoli przerastać.

Wspomniany przeze mnie na wstępie czarno-biały kolor pokazujący życie bohatera, wszystko jeszcze bardziej uwypukla i urealnia. Corbijn świetnie pokazuje szarość i nijakość miasta, w którym żyje główny bohater. Czarno-biała konwencja filmu powoduje, że możemy skupić się bardziej na obrazie i na emocjach głównych bohaterów. Jeśli dodamy do tego zimną i niepokojącą muzykę Joy Division, która jest umiejętnie wpleciona w poszczególne wątki, to pod względem warstwy wizualno-muzycznej mamy filmowe konfitury.

Przy przedstawieniu Curtisa muszę sięgnąć do naszego filmwego podwórka i porównać "Control" do historii Piotra Łuszcza opowiedzianej w "Jesteś Bogiem". W polskim filmie lider "Paktofoniki" był pokazany w sposób mało złożony i raczej zachowawczy. Przynajmniej ja do końca nie rozumiałem jego problemów egzystencjalnych (słabo przedstawionych, w skądinąd dobrym filmie). Tymczasem Curtis u Corbijna został rozłożony na czynniki pierwsze. Muzyk ożenił się w bardzo młodym wieku. Działał pod wpływem impulsu, pierwszego uczucia. Jego wrażliwość pchała go jednak do przodu. W sensie artystycznym Curtis chciał czegoś prostego i nieprzemijajacego, nie szukał sławy i taniego poklasku. Dlatego im bardziej rosła jego popularność, tym gorzej było z jego konstrukcją psychiczną. Dodatkowo w wieku dwudziestu paru lat dotknęły go dramaty, które go po prostu przerosły. Najpierw choroba (epilepsja), która niszczyła go fizycznie. Z kolei nieumiejętność radzenia sobie z uczuciami do dwóch kobiet wykańczała go psychicznie. W rezultacie muzyk - zupełnie jak w jednej ze swoich piosenek - stracił kontrolę nad swoim życiem. Jak dla mnie wszystkie te załamania i stany psychiczne wokalisty były ukazane w sposób mocny i przekonujący.

Ciekawostką jest, że pierwotnie Curtisa miał grać znany już w Hollywood Cillian Murphy. Jednak ze względu na zbyt niski wzrost rola została powierzona ostatecznie Samowi Rileyowi, który zaprezentował się świetnie. Szczególnie wrażenie robiły jego ruchy sceniczne, ale też w warstwie psychologicznej mam wrażenie, że Riley wykonał swoją robotę najlepiej jak się dało. Z aktorów wyróżniłbym też na pewno panie - Samanthę Morton (Debby) za grę oraz Alexandrę Marię Larę (Annik Honoré - kochanka Curtisa) za urodę. Na ciepłe słowa zasłużył również Toby Kebbell, odtwarzający humorystycznie rolę Roba Grettona - wyszczekanego menedżera zespołu.

Z czystym sumieniem mogę polecić "Control" każdemu fanowi kina. A już dla entuzjastów muzycznych biografii film ten powinien stanowić prawdziwą gratkę.



czwartek, 11 kwietnia 2013

Operacja Argo ****

Daleki jestem od peanów na część Bena Afflecka, ale trzeba przyznać, że facet ma szczęście do tworzenia dobrych filmów. Napisany za młodu, wspólnie z Mattem Damonem, scenariusz do "Buntownika z wyboru" okazał się sukcesem i przyniósł mu Oscara. Później Affleck próbował z lepszym lub gorszym skutkiem realizować się w roli aktora. Aż w końcu stanął po drugiej stronie kamery i zaczął reżyserować. Efekty? Ciepło przyjęte przez krytyków filmy "Gdzie jesteś, Amando", "Miasto złodziei" i wielki sukces, jakim jest niewątpliwie Oscar dla najlepszego filmu 2012 roku - "Operacji Argo", gdzie Affleck jako reżyser dołożył swoją sporą cegiełkę. Czy zasłużony? Po kolei.

Iran, końcówka lat 70. Trwa rewolucja, w trakcie której radykalni studenci szturmują amerykańską ambasadę w Teheranie i biorą 52 zakładników. Sześciorgu z nich udaje się uciec. Znajdują ukrycie w domu kanadyjskiego ambasadora. Nie są jednak bezpieczni. Trzeba ich stamtąd jak najszybciej wydostać i umożliwić bezpieczny powrót do Stanów Zjednoczonych. Ambitne zadanie ewakuacji ukrywających się otrzymuje specjalista CIA Tony Mendez (Affleck), który wpada na nietypowy pomysł wydostania pracowników ambasady... Nie chcę zdradzać szczegółów, ale ważną rolę w całej operacji CIA odegrali filmowcy - scenarzysta Lester Siegel (grany przez Alana Arkina) i charakteryzator John Chambers (w tej roli John Goodman).

Nie znając tych wydarzeń, obawiałem się, że opowieść ta, podobnie jak inna historia przedstawiająca przeżycia dawnego agenta CIA Roberta Baera z "Syriany", będzie mało wciągająca. Tymczasem Affleckowi niewątpliwie udało się stworzyć ciekawy klimat, nastrój i napięcie, które rośnie z minuty na minutę i toczy się w iście "hitchcockowskim tempie". Dodatkowo świetną robotę wykonuje drugi plan i duet Arkin - Goodman. Ich dialogi i bon moty tego pierwszego to poezja dla uszu każdego fana kina, a zarazem też oddanie hołdu dawnemu Hollywood oraz takim filmom jak "Gwiezdne Wojny" czy "Planeta Małp". Twórcy filmu puścili w ten sposób oko do filmowców, co mogło w ostatecznym rozrachunku zdecydować o zwycięstwie "Argo" w tegorocznych Oskarach.

Nie wiem na ile historia sfilmowana przez Afflecka odpowiada prawdziwym wydarzeniom (historycy twierdzą, że ok. 70% faktów pokazanych w filmie jest prawdziwych). Iran, widziany oczami Mendeza, to kraj brutalny, w którym wrogów wiesza się na dźwigach. Irańczycy kipią nienawiścią do Amerykanów, a szalejący tłum na ulicach jest gotów zlinczować za chociażby zwykłe zrobienie zdjęcia. Amerykanie są przedstawieni jako odpowiedzialni za wieloletnie zaniedbania i lekceważenie powagi sytuacji na Bliskim Wschodzie, ale film - w sposobie ukazania dwóch stron konfliktu - niczym nie zaskakuje.

"Argo" jest fajnym kinem gatunkowym, z dobrym montażem i scenografią, a przede wszystkim nieźle zagranym i wyreżyserowanym. Nie jest jednak filmem wybitnym, ale takiego chyba nie było wśród nominowanych. Wygrał po prostu najsolidniejszy z solidnych. A Affleck potwierdził, że jest sprawnym rzemieślnikiem, który ma predyspozycje do bycia kimś więcej w przyszłości.



poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Atlas chmur ****

Sięgnijmy do koncepcji zawartej w "Efekcie motyla" i "360". Do pomysłu łączenia historii różnych ludzi, znajdujących się na krańcach świata dodajmy inną epokę, w której umiejscowione są wydarzenia. Co więcej w powiązaniach pomiędzy opowieściami umieśćmy tych samych aktorów występujących w różnych rolach, ale tak ucharakteryzowanych, że z trudem rozpoznawalnych. Skomplikowane? W rzeczy samej.

Nie łatwe jest również przybliżanie fabuły bez nadmiernego zdradzania treści. W dużym skrócie, rozpoznajemy tych samych głównych aktorów, niczym postacie które przeszły reinkarnacje, w kolejnych, osadzonych w różnych wiekach historiach: XIX-wiecznej, współczesnej czy wizji przyszłości. Każda historia jest bardzo wciągająca, poprzez niejasności, niedopowiedzenia, szybkie przejścia pomiędzy wątkami. Trzeba się natrudzić, żeby dostrzec wszystkie powiązania i rozpoznać aktorów. W miszmaszu postaci aktorsko, a nie tylko poprzez charaketryzację, wyróżniają się chyba jedynie Tom Hanks i Jim Broadbent.

Oprócz efektów specjalnych, docenić trzeba ciekawą próbę przedstawienia różnych gatunków filmowych w jednym filmie. Każda z opowieści reprezentuje bowiem inny styl tj. komedię, dramat, science fiction. Wszystko to stanowi oprawę do przekazania tematu walki jednostki o prawa w złym, brutalnym, opanowanym przez szatana(?) świecie. Jednocześnie, każdy jest na swój sposób wyjątkowy, bo nasze drobne decyzje mogą być inspiracją i odmienić życie innych. Chciałoby się powiedzieć, że film niesie przesłanie buddyjskiej karmy, ale nie do każdego aktora w kolejnej historii wracają jego dobre lub złe uczynki z poprzednich "wcieleń".

Nie każdy wątek zasługuje na pochwałę. Z jednej strony otrzymujemy ciekawą wizję przyszłości (prymitywne plemię, które utraciło zdobycze cywilizacji), z drugiej, sceny aż proszące się o porównanie z Matrixem i wypadające przy nim blado. Chociaż wątek Hae-Joo Chang i Sonmi 451, walczących o prawa produkowanych genetycznie kobiet, jest oczywiście czymś innym niż fabuła "Matrixa", to w scenach ucieczki tej pary przed maszynami na tle Nowego Seulu, wyraźnie widać łudząco podobne do "matrixowych", a w obu przypadkach stworzone przez Wachowskich, sceny.

Pierwsze wrażenie po obejrzeniu "Atlasu" to poczucie, że film jest przekombinowany, że efekty specjalne wzięły górę nad logiką, że ciągła zmienność wątków powoduje zamazanie przesłania. A jednak film pozostaje w głowie. Odkąd go obejrzałam dostrzegam kolejne powiązania, doszukuję się ukrytych znaczeń, więc film zasługuje na uznanie, za ciekawość którą budzi. Trochę natrętne wydaje się wplatanie morału w każdą historię (walka dobra ze złem, prawa jednostki, podejmowanie decyzji mającej wpływ na inne pokolenie). Wiem, że w czasach kryzysu wartości, moralizowanie stało się modne, ale nachalne i banalne umoralnianie, sprawia, że film staje się naiwny.

"Atlas chmur" porywa akcją, efektami, zaciekawia, ale pozostawia niejasności. Oceniam film jako dobry, ale wiem, że muszę go drugi raz obejrzeć (lub sięgnąć do książki Davida Mitchella) i wtedy może zrozumiem lepiej fabułę. Póki co mam wrażenie, że autorzy chcieli zbyt szybko, zbyt efekciarsko i zbyt dużo pokazać na raz, przez co całkiem fajna tematyka i filozofia życiowa umyka w gąszczu niedopowiedzeń i wątpliwości.