poniedziałek, 25 lutego 2013

Lot *****

Minęło dwanaście lat od premiery "Cast away", ostatniego filmu fabularnego Roberta Zemeckisa. Po długiej przygodzie z animacją, twórca "Powrotu do przyszłości" i "Forresta Gumpa", wraca w dość nietypowej dla siebie konwencji pełnokrwistego dramatu.

Jest siódma rano. W pokoju przylotniskowego hotelu włącza się budzik. Komoda koło łóżka zastawiona jest pustymi butelkami po alkoholu. Naga, zaspana piękność powoli przeciąga się i wstaje z łózka. Leżący koło niej, nieprzytomny Whip Whitaker (Denzel Washington), desperacko próbuje ustalić, gdzie jest i co się właściwie dzieje... Tak można by sobie wyobrazić pobudkę powiedzmy gwiazdy rocka, no może z dokładnością do 7 rano. Ale nie - Whip to pilot. Pilot, który za dwie godziny ma się wzbić w powietrze w powrotny lot do Atlanty i dowieźć tam bezpiecznie około setkę pasażerów. Dokończy jeszcze niedopite piwko, wciągnie parę kresek dla kurażu i... po jednej z najbardziej wciskających w fotel sekwencji jakie widziałem w kinie (która pewnie doda więcej wiary zwolennikom teorii, że brzoza nie ma szans w starciu ze skrzydłem samolotu) dokona niemożliwego, czyli posadzi na łące rozlatujący się samolot, ratując tym samym życie swoje i wielu pasażerów.

Gdy Whip odzyska już w szpitalu przytomność i uświadomi sobie, konsekwencje związane z prowadzeniem samolotu "na bani", zacznie się właściwy film. "Lot" to ni mniej ni więcej tylko bardzo szczegółowe i wnikliwe studium alkoholizmu, czy może szerzej uzależnień. Nałóg i to do czego prowadzi, nie jest tu jednak pokazany w sposób naturalistyczny. Bohater w przeciwieństwie do stereotypu nie jest menelem, nie widzimy by budził się we własnych wymiocinach, nie robi pod siebie. Jest w pełni sprawnie funkcjonującym pilotem, pilotem, który mimo bycia na rauszu (a może właśnie dzięki temu) uratował życie wielu ludzi. Autorzy skupiają się na psychice uzależnienia. Obserwujemy bohatera jak desperacko próbuje wytrzeźwieć, by pod wpływem chwili zmarnotrawić cały ten wysiłek, pozwalając sobie na jeszcze jednego głębszego. Widzimy jak manipuluje otoczeniem, by dalej móc pić. Jak okłamuje sam siebie, że to on wybrał picie i jeśli chciałby to mógłby z nim skończyć. Zostaje odtrącony przez żonę i syna, grozi mu więzienie, wydaje się, że sięgnął dna, ale nieodparta siła sprawia, że za każdym razem znów zagląda do kieliszka.

"Lot" to dzieło dwóch ważnych artystów. Robert Zemeckis przypomniał, że potrafi kręcić sceny, których nie sposób zapomnieć (cała otwierająca sekwencja, jak również ta, w której trzeźwiejący bohater niespodziewanie staje przed lodówką wypełnioną alkoholem). Grający główną rolę Denzel Washington, dając niesamowity popis swojego warsztatu, stworzył jak dla mnie bardzo przekonującą kreację człowieka, który przegrywa swoje życie w starciu z butelką. W mniejszych rolach pojawiają się jeszcze takie znakomitości jak Don Cheadle, czy John Goodman i całość ogląda się naprawdę świetnie. Myślę, że ten film będzie dobrą przestrogą dla wszystkich tych, których na picie stać i żyjąc intensywnie balansują na granicy nałogu. Autorzy pokazują, że gdy się już wpadnie w jego sidła, by się wyzwolić, trzeba czasem wszystko stracić.



wtorek, 12 lutego 2013

Poradnik pozytywnego myślenia ****

Lubię dramaty, zwłaszcza dobrze zagrane dramaty obyczajowe, gdy fikcyjne wydarzenia i problemy ludzi są realne i powodują silne emocje. Lubię też jednak, gdy niosą ze sobą coś pozytywnego, dają nadzieje. Taki właśnie jest "Poradnik...".

Pat (Bradley Cooper) to na pozór zwykły facet, jednak z problemami o podłożu psychicznym. Ciężkie wydarzenia w życiu osobistym, w połączeniu z owymi zaburzeniami, sprawiają, że Pat ląduje w szpitalu psychiatrycznym. Poznajemy go po kuracji, kiedy przy wsparciu przyjaciół i rodziny próbuje zapanować nad swoimi emocjami i wrócić do społeczeństwa. Pat poznaje Tiffany (Jennifer Lawrence), osobę również po przejściach, która próbuje nawiązać z nim relację, poznać i zrozumieć.

Za mocną stronę filmu uważam dobrze nakreślone postaci. Aktorzy sprawiają, że wczuwam się w historie bohaterów. Pat próbuje odzyskać swoje dawne życie (sprzed pobytu w szpitalu), zwalczać swoje agresywne czy szaleńcze zachowania, ale wspomnienia tego co utracił, powodują nasilenie przejawów choroby. Bradley Cooper doskonale oddaje te emocjonalne wzloty i upadki Pata. Dodatkowo kadry są tak zmontowane, że sceny są huśtawką, taką samą jak emocje głównego bohatera. Również Tiffany jest postacią bardzo realną i wiarygodną. Dobrą dziewczyną, która zagubiła się i nie wytrzymała psychicznie wydarzeń, jakie się jej przytrafiły.

Autor zdaje się stawiać pytanie czy tacy ludzie mają szansę na powrót do społeczeństwa oraz czy dwoje chorych, a może zbłąkanych, ma szanse być razem. Aby zasugerować nam pozytywną odpowiedź, pokazuje pozostałych bohaterów, teoretycznie zdrowych na umyśle, a w praktyce również mających swoje lęki i frustracje. Ojciec Pata (również świetna postać, zagrana przez Roberta de Niro) to modelowy przykład nerwicy natręctw. Przyjaciel - Ronnie (John Ortiz) to sfrustrowany i zdominowany przez żonę człowiek, przechodzący załamanie nerwowe. Udaje im się funkcjonować w społeczeństwie niby lepiej niż pierwszoplanowym bohaterom, ale Russel wyraźnie stawia tezę, że wszyscy mamy jakiegoś "bzika". Nie wytrzymujemy oczekiwań, jakie są nam stawiane lub które sami sobie wyznaczamy, tempa życia, problemów które się piętrzą. Myślę, że problem depresji, nerwicy czy innych załamań nerwowych i chorób psychicznych to temat bardzo aktualny. A Russel przedstawia go wprost i bez przerysowań, poprzez ludzi dążących do szczęścia, ale zbyt słabych, aby je zdobyć.

Lekarstwem na problemy tego świata ma być pozytywne myślenie. Jest to słowo klucz w terapii psychiatrycznej Pata. Próbowałam kiedyś przeczytać "Sekret" Rhondy Byrne i niestety nikt mi nie wmówi, że dobre przyciąga jeszcze lepsze. Ale zgodzę się, że sama koncepcja zastąpienia narzekania pozytywnym myśleniem i oczekiwaniem, że życie może być dobre i radosne, jest słuszna. Taką misję kreuje "Poradnik...", a że dobrze czasem pozytywnie się nakręcić, to widzę korzyść z obejrzenia filmu.

Niestety, za dobre mogę uznać 3/4 filmu. Potem, nie wiadomo kiedy przepoczwarza się on w bardzo banalną komedię romantyczną. Nie mam nic ani do komedii, ani do romantycznych, lubię się pośmiać i uronić łezkę, ale w tym przypadku jest po prostu zbyt płytko i oczywiście. Nie ma zaskoczenia, a postaci, choć tak fajnie stworzone zamieniają się w przeciętnych bohaterów, jak pierwszej, lepszej komedyjki. Dlatego nominację do Oskara w kategorii najlepszego filmu uważam za lekką przesadę.

Podsumowując, "Poradnik pozytywnego myślenia" daje lekcję, by nie oceniać innych zbyt szybko, być wrażliwym, otwartym na ludzkie problemy i słabości. Każe zastanowić się nad tym, co jest dla nas najistotniejsze, sugeruje by nie być malkontentem, nie załamywać się, ale skupiać na pozytywnych aspektach naszego życia. Banał, nic nowego? Owszem, ale temat ważny w naszym szarym codziennym życiu, a więc zawsze na czasie.



niedziela, 10 lutego 2013

Drogówka ***

Mam mieszane uczucia, co do filmów Wojciech Smarzowskiego. Z jednej strony tworzy on historie odważne, sięga do ciekawych środków artystycznych, jest niezłym obserwatorem życia. Z drugiej strony jego filmom można jednak zarzucić to, że nie dają nadziei na lepsze jutro, są mocno depresyjne i ogólnie przygnębiają. Dlatego po "Domu złym" odpuściłem sobie oglądanie "Róży", ale zachęcony fabułą jego najnowszego filmu "Drogówka", postanowiłem rozwiać lub potwierdzić moje odczucia, co do oceny tego reżysera.

"Drogówka" to historia kilku policjantów, którzy prowadzą beztroskie życie, wspólnie imprezują, trzymają się razem. Historia się zmienia, gdy ginie jeden z nich, a głównym podejrzanym staje się sierżant Ryszard Król.

Pierwsze pół godziny ogląda się jak dobrą komedię (co prawda jak na mój gust jest zdecydowanie za dużo przekleństw i seksu), którą można porównać do najlepszych filmów Stanisława Barei. No właśnie, Smarzowski - podobnie jak kiedyś Bareja - jest dobrym obserwatorem rzeczywistości, umie dosadnie pokazać ludzkie zachowania, ośmieszyć nasze słabości, przywary. Tyle, że chyba bardziej niż twórca "Misia" reżyser "Drogówki" ma zdolność przejaskrawiania pewnych cech charakteru, uwypuklając je zbyt przesadnie. Jest to szczególnie pokazane w postaciach policjantów, granych przez Arkadiusza Jakubika, Eryka Lubosa i Jacka Braciaka, którzy są aż do bólu karykaturalni. Pierwszy z nich to seksoholik, drugi rasista, a trzeci alkoholik. Bohaterowie ci (szczególnie ten pierwszy) to ludzie prymitywni, prości i bez większych zasad. Zresztą wszystkie postacie w filmie są - delikatnie mówiąc - kontrowersyjne, bo i główny bohater - Król - grany przez Bartłomieja Topę nie jest krystaliczny. Akurat w przypadku tego reżysera taki sposób przedstawienia postaci to nic nowego, bo we wszystkich swoich filmach Smarzowski pokazuje wszystko z jak najgorszej strony - jakby wychodząc z założenia, że dla widza lepiej się sprzedaje krytyka niż pochwała. W rezultacie film uderza w poważniejsze tony i w pewnym momencie znika beztroska i zabawa na rzecz brutalności i prania brudów na wszelkich szczeblach władzy. Zaczyna się dramat kryminalny i schemat akcji typowy dla filmów Smarzowskiego, w którym reżyser czuje się chyba najlepiej.

W przeciwieństwie do oglądanego przeze mnie ostatnio "Sępa", "Drogówka" jest lepsza i równiejsza pod względem gry aktorskiej. Przede wszystkim bardzo dobry jest Topa, stanowiący całkowite przeciwieństwo bohatera granego przez Michała Żebrowskiego. Jest po prostu ludzki, naturalny, niemanieryczny. "Swój chłop" można powiedzieć, a nie zrobiony na siłę Superman. Wszystko to zasługa Topy, który bardzo realistycznie pokazał postać Króla. Dobrze też zagrali inni wykonawcy (szczególnie dobrzy - obsadzony w niewielkiej, ale znaczącej roli policjanta Marcin Dorociński oraz Andrzej Grabowski jako polityk) i można powiedzieć, że film pod względem aktorskim nie ma słabych punktów. Ponoć nazwisko "Smarzowski" stanowi już taki magnes dla polskich gwiazdek, że te są w stanie zagrać u niego nawet kilka minut, byleby tylko w ogóle zagrać. Stąd może niewielkie i mało znaczące role Macieja Stuhra, Adama Woronowicza czy Agaty Kuleszy. Ale nie czuję w "Drogówce" przesytu gwiazd.

Nowością jest sposób kręcenia filmu, który mnie jednak nieco zmęczył. Ujęcia z telefonu komórkowego czy też częste przeplatanie akcji scenami z zatrzymań ludzi przez policjantów z tytułowej drogówki, lekko irytują. No i muzyka na zakończenie - przypominająca dźwięki "brzęczących much" - nie przypadła mi do gustu.

Czy film Smarzowskiego stanowi jakiś przełom? Absolutnie nie. Walka z korupcją, ze złem, z bagnem świata współczesnego nie stanowi czegoś odkrywczego w polskim kinie. Nie jest dla mnie niczym nowym pokazywanie, że korupcja jest wszędzie i na porządku dziennym (nawet wśród młodych chłopaków uganiających się za piłką). To wszystko w lepszym lub gorszym wydaniu widzieliśmy w ostatnich filmach, opisywanych na blogu. Zakończenie, które wielu "wgniotło w fotel" też nie stanowi dla mnie czegoś spektakularnego. Reżyser absolutnie nie zaskakuje, jeśli przypomnimy sobie chociażby finał "Domu złego". Stąd głosy, że "film jest zaskakujący i powala na kolana" to spora przesada. Mnie nie powalił, ale może dlatego, że jestem ostatnio przyzwyczajony do polskich filmów, które do lekkich nie należą.

Tym filmem Smarzowski na pewno pokazał, że jest konsekwentny i ma swój styl. Ciekaw jestem czy reżyser nieco zmieni konwencję swoich filmów. Podejrzewam, że pewnie nie, skoro jego twórczość cieszy się aż taką - chociaż myślę, że przesadzoną - popularnością. W "Drogówce" nie było nic wybitnego i rewolucyjnego. Ot, solidne kino, które można obejrzeć, ale czy koniecznie warto?



sobota, 9 lutego 2013

Ścigana ***

Ewan McGregor, Michael Fassbender, Antonio Banderas, Channing Tatum, Bill Paxton, Michael Douglas, Mathieu Kassovitz... wow. W roli głównej okrzyknięta kiedyś najseksowniejszą zawodniczką MMA Gina Carano. Gwiazdy naprawdę muszą lubić pracować ze Stevenem Soderberghiem, że zdecydowały wystąpić się w tym, hmmm no właśnie, chyba po prostu eksperymencie formalnym.

W warstwie fabularnej "Ścigana" to nic więcej jak standardowy scenariusz kina klasy B. Malory Kane (Gina Carano), była marine, pracująca dla czegoś w rodzaju prywatnej agencji do zadań specjalnych, wynajmowanej przez wywiady różnych państw, gdy te nie chcą brudzić rączek, nagle orientuje się, że ktoś ją z jednej strony wrabia, z drugiej, próbuje zabić. By wyrwać się z opałów i wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi, będzie oczywiście nie raz musiała dać pokaz swoich imponujących umiejętności w sztukach walki, przebiec ładne parę kilometrów jak i zwiedzić kilka atrakcyjnych wizualnie lokalizacji. Czyli takie "Mission Impossible" dla ubogich, ale za to z kobietą w roli głównej.

Soderbergh odcisnął na tej produkcji swoje wyraźne piętno. Kadry są wystylizowane do granic możliwości. Może nie tak bardzo jak we wcześniejszym "Trafficu", ale każda lokacja, każda scena jest utrzymana w swojej własnej tonacji kolorystycznej. Poza tym reżyser postanowił praktycznie całkowicie zrezygnować z efektów specjalnych i innych środków wyrazu będących de facto standardem we współczesnych filmach akcji. Walki kręcone są bez nerwowego montażu, czy przesadnych zbliżeń. Wyglądają dzięki temu z jednej strony niby bardziej realistycznie, z drugiej jak lekcja ciosów, kopnięć i dźwigni w wykonaniu Giny Carano i moim zdaniem trochę tracą na dynamice. Co ciekawe, mimo potężnego łomotu, który zbiera i zadaje główna bohaterka, przelane na ekranie krople krwi można by chyba policzyć na palcach jednej ręki, co raczej realizmu nie dodaje i służyło chyba tylko obniżeniu klasyfikacji wiekowej filmu. Reżyser również bardzo oszczędnie używa efektów dźwiękowych, a muzyka towarzysząca filmowi jest po prostu nudna. Soderbergh uznał chyba, że obraz mówi wystarczająco głośno i widz nie potrzebuje dodatkowych wskazówek.

Tak jak pisałem wcześniej, nie bardzo wiem, co tak utytułowany reżyser próbował osiągnąć realizując ten film. Wydaje mi się to nie do końca udany eksperyment formalny. Myślę, że widzowie przyzwyczajeni do orgii efektów specjalnych i nieprawdopodobnych sekwencji mogą zwyczajnie usnąć. Ci, którzy lubią eksperymenty, będą trochę zawiedzeni, że reżyser zdecydował się na tak przeciętny scenariusz i w przeciwieństwie chociażby do Nicolasa Winding Refna w "Drivie", czy do Quentina Tarantino, nie odważył się pójść dalej i bardziej twórczo potraktować ograny temat.



piątek, 8 lutego 2013

Django Unchained *****

Osadzona w tle XIX-wiecznych Stanów Zjednoczonych historia łowcy głów Doktora Shultza (Christopher Waltz), który pozbawia łańcuchów Django (Jamie Foxx) - czarnoskórego niewolnika. Django okazuje się dobrym, pragnącym zemsty na "białych", strzelcem i staje się wspólnikiem Doktora w wymierzaniu sprawiedliwości mordercom i oszustom...

Zauważyłam, że w filmie niektórzy doszukują się pastiszu westernu. Moim zdaniem to raczej parodia tego gatunku albo makaroni westernu. Tarantino w moim odczuciu wyśmiewa kowbojów i szeryfów, strzelaniny i bójki, walkę z przestępczością i ogólnie pojęte zwyciężanie dobra nad złem. Typowy dla Tarantino rozlew krwi i czarny humor jest w filmie wręcz groteskowy, a bohaterskie czyny wyzwolonego Django umiejscowione tuż przed wojną secesyjną to wręcz historyczna ironia.

Akcja filmu momentami jest strasznie wolna, sceny konnej jazdy po Dzikim Zachodnie dłużą się niemiłosiernie, ale owe spowolnienie nie jest moim zdaniem wymuszone, daje bowiem możliwość bliższego poznania bohaterów i buduje napięcie (a przy okazji zdjęcia krajobrazów cieszą oko).

Mieszane emocje budzi muzyka, z jednej strony Ennio Morricone, znany już ze spaghetti westernów Sergia Leone, czy Johny Cash, z drugiej ... James Brown i 2Pac. Wyobraźmy sobie: stan Missisipi, kowboje, konie i lecący z głośników rap i R'n'B. Żadną miarą nie pasuje on do konwencji westernu. Być może Tarantino dobrał współczesną muzykę, której głównymi twórcami są czarnoskórzy wokaliści, aby stanowiła kontrast z niewolnictwem, ale mnie jednak od nadmiaru zabawy ze stylami bolały uszy.

Aktorzy raczej nie zawiedli. Foxx dobrze się spisał w roli zdeterminowanego i odważnego byłego niewolnika. Jeśli chodzi o czarne charaktery, po raz kolejny podoba mi się gra DiCaprio, tym razem jako Calvina Candy - wpływowego i zamożnego właściciela wielu plantacji (Candylandu) i niewolników, dla mnie stanowiącego symbol dekadentyzmu w kwestii niewolnictwa. Niezła jest również gra Samuela L. Jacksona, sam fakt, że nie da się lubić postaci, którą stworzył świadczy o tym, że zagrał dobrze. Jednak numerem jeden z obsady jest według mnie Christoph Waltz. Widząc jego grę, jestem w stanie uwierzyć, pomimo absurdalnych scen w filmie, w jego umiejętności, inteligencję i dobre serce. Jest przy tym przezabawny, podobnie zresztą jak w "Bękartach Wojny".

Jako, że jestem z natury mocno wrażliwa, to pomimo żartobliwej konwencji filmu przeraża mnie świadomość bezwzględności i brutalności wobec niewolników. Parodia w zestawieniu z niewolnictwem wydaje się trochę kontrowersyjna. Co prawda ten sam zabieg Tarantino zastosował w "Bękartach wojny" wplatając parodię w drugą wojnę światową i holocaust, ale w "Django" kontrast wydaje się silniejszy. Dzieje się chyba tak za sprawą podkreślenia w filmie ogromu cierpienia uciemiężonych ludzi i bardzo brutalne sceny (walka niewolników, rozszarpanie D'Artagnana przez psy). Okrucieństwo jest dosadne, poraża, ale w ten sposób Tarantino zostawia swoją wizytówkę, a rozlew krwi w koncówce filmu, wydaje się zabawny i "lekki".

Film ten wypada na tle poprzednich produkcji Quentina Tarantino troszkę słabiej. Nie wiem czy jest to kwestia fabuły, czy może po prostu styl tego reżysera nie pasuje do westernu, do którego nawiązuje "Django", tak jak pasował do filmu wojennego w "Bękartach" i azjatyckiego kina sztuki walki w "Kill Billach". W każdym razie Tarantino poniżej pewnego poziomu nie schodzi i cały czas wciąga i zaskakuje.



wtorek, 5 lutego 2013

Nic świętego ***

Jasira (Summer Bishil) to trzynastoletnia dziewczynka, z wyglądu bardzo dojrzała, która zaczyna mocno interesować się seksem i odczuwa silny popęd. Mieszka z matką, ale z uwagi na zbytnie zainteresowanie faceta mamusi Jasirą, rodzicielka postanawia oddać córkę pod opiekę ojca, Amerykanina libańskiego pochodzenia. Ojciec stara się stwarzać pozory dobrego człowieka, obywatela, a po przygarnięciu córki również ojca. Jednak tak naprawdę nie poświęca jej zbyt wiele uwagi i koncentruje się na swoim życiu i romansie z nową dziewczyną. Jasira z woli ojca zostaje opiekunką syna sąsiadów. Nie jest jej obojętny tata chłopca Pan Vuoso (Aaron Eckhart), którego zaczyna adorować. Sąsiad, jak gdyby nieświadomy, że Jasira jest jeszcze dzieckiem zbliża się do dziewczynki... Na szczęście zainteresowanie i pomocną dłoń wyciąga do niej inna sąsiadka Melina (Toni Collette), która domyśla się, że Jasira może być wykorzystywana.

Generalnie film nieustannie koncentruje się na scenach gorącego pożądania, którym ogarnięta jest dojrzewająca Jasira. W pierwszej chwili jest to przerażające, jednak być może dzięki scenom z erotycznym zabarwieniem, wykonywanym przez aktorkę wcielającą się w dziecko, autorom filmu udało się wyostrzyć problem wykorzystywania seksualnego nieletnich. Domniemywam, że autor chciał pokazać, że dziecko może wyglądać na osobę starszą, a także kusić i prowokować swoim zachowaniem jakby było starsze, ale to dorośli mają za zadanie włączyć myślenie, kontrolować swój popęd i opierać się pokusom. Dla mnie tych scen było zbyt dużo, ich bezpośredniość pozostawiła niesmak, a więc średnio do mnie trafia taka interpretacja. Film stanowi również lekcję wychowania. Oprócz naświetlania problemu pedofilii, próbuje pokazać, że dzieci muszą mieć opiekę i wsparcie bliższych. Jasira porzucona przez matkę i musztrowana przez ojca nie rozumie swoich pragnień i gubi się. Traktuje seks jako coś powszedniego i oczywistego nie mając wzorów do naśladowania.

Na tym kończą się pozytywne strony filmu. Fabuła osadzona w kontekście styku kultur amerykańskiej i Bliskiego Wschodu obnaża zachowania charakterystyczne dla tych społeczności. Tym samym dzieli ludzi na dobrych, otwartych, pomocnych i nie znających tabu Amerykanów w osobach sąsiadów, kolegów, nauczycieli Jasiry oraz złych, tyranizujących i bijących dzieci, rasistów w osobie ojca Jasiry. Co prawda Pan Vuoso, reprezentujący stronę amerykańską, jest również złą postacią w filmie, jednak jego zachowanie wydaje się być usprawiedliwiane prowokowaniem ze strony Jasiry, brakiem świadomości odnośnie wieku dziewczyny i skruchą. Zakładając, że sposób wychowania stosowany przez tatę Jasiry jest dla niego normalnym wynikającym z kultury modelem, czyli że nie ma nic złego w poniżaniu i biciu córki, narzucaniu nieuzasadnionych zakazów (np. zakaz używania tamponów), to ja nie widzę możliwości zmiany takiego zachowania. Ojciec Jasiry lekceważy symptomy problemów córki, próbuje wychowywać ją przemocą, więc nie mam nawet pewności czy fakt, że córka została wykorzystana seksualnie sprawi, że taki ojciec przejrzy na oczy. Po zastanowieniu się, uważam że nie jest on złym człowiekiem, został wychowany w innej kulturze i według niej wydaje się być dobry. Nie wypełnia dobrze obowiązków ojca, po pierwsze przez to, że nie wychowywał córki wcześniej i zwyczajnie nie odnajduje się w tej roli, po drugie na jego postępowanie wpływ miały sposób jak sam został wychowany, jaki wzorce zaciągniął z Libanu i tamtych obyczajów, np. w kwestii stosunku do kobiet. Pozostaje też pytanie czy seks wśród trzynastolatków jest czymś normalnym, gdy rozwój fizyczny nie idzie w parze z dojrzałością psychiczną, czy też film poddaje krytyce otwartość Amerykanów, u których brak tabu doprowadził do zepsucia i braku jakichkolwiek norm. Trzeba podkreślić też, że owa amerykańska otwartość też jest często pozorna. Większość bohaterów pozbawiona jest tolerancji, stąd też tytułowa "Towelhead" ma problem z zaakceptowaniem jej nie tylko przez rodziców, ale i otoczenie.

Z aktorów na pochwały zasługuje w mojej opinii jedynie Aaron Eckhart, który potrafił stworzyć niejednoznaczną postać budzącego sympatię sąsiada z typowej rodziny, jednocześnie wykorzystującego Jasirę z premedytacją, choć nie bez poczucia winy. Podziwiam tez emocje, które potrafi wzbudzić Summer Bishil. Dobrze odegrała rolę namiętnej nastolatki, pragnącej miłości i opieki, jednak trzeba zaznaczyć w tym miejscu, że aktorka miała w czasie kręcenia filmu 19 lat, więc była chyba zbyt kobieca by wyglądać na niewinne i naiwne dziecko.

Cieszę się, że są filmy próbujące poruszyć problem pedofilii, jednak mam wrażenie że film wcale jej nie napiętnuje. Dobrze też że dotyka spraw takich jak brak wychowywania i troski nad dziećmi, ale przesłanie płynące z filmu nie jest zbyt wyraźne. Może autor chciał ująć za dużo problematycznych wątków, bo podejmuje tematykę dojrzewania i wychowania, moralności, pedofilii, mniejszości narodowych i rasizmu, ale większość z nich porusza zbyt płytko. Jeśli zamysłem autora było wzbudzenie w rodzicach odpowiedzialności i zainteresowania się swoimi dorastającymi dziećmi to obawiam się że sceny orgazmów Jasiry mogę przyciągnąć do filmu nieco inną widownię. Poza tym, bardzo mocno nasuwają się porównania filmu do kultowej "Lolity", a na tym tle "Nic świętego" wypada kiepsko.