piątek, 14 września 2012

Casa de mi padre ***

Wariacje na temat westernów, spaghetti westernów, telenoweli południowo-amerykańskich oraz filmów Roberta Rodrigueza - to wszystko w "Casa de mi padre" Matta Piedmonta.

Fabuła w tego typu produkcjach jest zawsze drugorzędna. Mamy tutaj wątek z fajtłapowatym i tchórzliwym Armando (śmiesznie granym przez Willa Ferrela, szczególnie zabawnie brzmi język hiszpański w jego wykonaniu), synem bogatego meksykańskiego ranczera, który w wyniku ataków na swoją rodzinę, decyduje się wypowiedzieć wojnę wrogom ojca.

Przed filmem obawiałem się, że mogę zobaczyć gniot z dużą ilością niestrawnych gagów. Tymczasem obejrzałem w miarę śmieszną parodię westernów. Były w niej m.in. aluzje do serialu Bonanza (bogata rodzina, posiadająca ranczo), do telenoweli południowo-amerykańskich (dłużyzny w niektórych scenach to ewidentne przejaskrawienie oper mydlanych). A już samo krwawe zakończenie to nawiązanie do "El mariachi" czy "Desperado" Rodrigueza. Nie brakuje również "puszczenia oka" do westernów Sergio Leone (niektóre dialogi i sposób kadrowania). Momentami komedia jest bardzo śmieszna, są też oczywiście gagi chybione, ale w takich filmach zawsze zabraknie czasami dobrego smaku. Na pewno jednak poziom żartów jest tutaj na wyższym poziomie niż np. w "American Pie".

To co szczególnie zapamiętam z tego filmu to śliczną Genesis Rodriguez, robiącą miny niczym gwiazdy latynoskich oper mydlanych oraz meksykańskie wykonanie "A Whiter Shade of Pale", przy którym się mocno uśmiałem. Niewątpliwie plusem są też role drugiego planu w wykonaniu Diego Luny i Gaela Garcii Bernala, najbardziej znanych obecnie aktorów meksykańskich. Obaj raczej nie grali wcześniej w takich komediach, tutaj czują się jak ryby w wodzie.

Jeśli ktoś lubi filmy w typie "Hot Shots" czy komedie z Leslie Nielsenem, to otrzyma porównywalną rozrywkę. W sam raz na dobrą, półtoragodzinną zabawę.

niedziela, 9 września 2012

O północy w Paryżu ***

Przedostatni film Woody'ego Allena to kolejna podróż reżysera do znanego europejskiego miasta. Po Londynie i Barcelonie akcja przenosi nas tym razem do bogatego w widoki, piękne zabytki, dzieła sztuki i urokliwe uliczki - magicznego Paryża.

Główny bohater Gil (Owen Wilson), grający nie do końca spełnionego pisarza (kolejny już film Allena o podobnym typie postaci, zresztą Wilson gra, tak jakby chciał naśladować reżysera) i szykujący się do ślubu z Inez (Rachel McAdams), codziennie o północy spotyka bohaterów literatury, sztuki i malarstwa z lat 20. XX wieku, przenosząc się w świat tamtych lat. I tak Gil poznaje m.in. Ernesta Hemingwaya, Pabla Picassa, Scotta Fitzgeralda, Salvadora Dali...

Taki wątek, klimat Paryża, smakowite dialogi, z których słynie Allen, według wielu windują ten film na najlepsze dzieło reżysera od 25 lat. I teraz pewnie narażę się miłośnikom i fanom filmów Allena. Mianowicie, ja nie do końca kupuję tą przyjemną, ale w sumie pustą bajkę.

Postaci ukazane w "powrocie do przeszłości" Gila niczym mnie nie zaskakują. Poza zabawnym Brodym, wcielającym się w Salvadora Dalego, reszta aktorów w roli artystów z początku XX wieku nie zapada mi w pamięć. Dialogi i wzajemne interakcje Gila ze "śmietanką kulturalno-towarzyską" z dawnych lat też nie są aż tak zabawne, jakie mogłyby być, biorąc pod uwagę fakt, że postać graną przez Wilsona i dawnych bohaterów dzieli tak wiele lat. Być może jest we mnie trochę "mickiewiczowskiego mędrca szkiełka i oka", ale dziwiłem się głównemu bohaterowi, że wierzy w to wszystko co widzi i nie jest zaskoczony tym, że dawnych bohaterów epoki nie zastanawia jego strój czy sposób wysławiania się, który był jednak inny niż postaci sprzed blisko 100 lat.

Oczywiście wiem, że film ten należało traktować w kategoriach bajki i powinno wybaczyć się pewne logiczne nieścisłości. Gil to romantyk, który był tak zauroczony tamtym klimatem, że po prostu "odpłynął" i postrzegał rzeczywistość według własnego widzimisie. Klimat filmu nie zachwycił mnie aż tak, żebym poczuł jakąś wyjątkową nostalgię za Paryżem z tamtych lat. Pod względem odtworzenia starszej epoki zawsze dla mnie niedoścignionym wzorem będzie Martin Scorsese w "Aviatorze" (zdaje sobie sprawę, że to inny gatunek filmu niż "O północy....", ale Scorsese fantastycznie oddał ducha dawnych czasów) i to się nie zmieniło.

Sam wątek z przenoszeniem się postaci do innych czasów jest interesujący. Konkluzja, że każdy narzeka na miejsce i czasy, w których żyje i że chciałby żyć w innej epoce, jest dla mnie oczywista. Myślę, że człowiek jest już tak skonstruowany, że ma we krwi wieczne narzekanie i zawsze zastanawia się, co by było, gdyby żył kiedy indziej. A trzeba po prostu zaakceptować rzeczywistość taką, jaka jest i jak najwięcej czerpać z niej dla siebie korzyści. Taki wniosek można było wyciągnąć chociażby z ostatniej rozmowy Gilla z Adrianą.

Miałem zamiar iść do kina na "Zakochanych w Rzymie", ale wolę doczekać się w końcu jakiegoś "nowojorskiego" filmu Allena, o potencjale zbliżonym do chociażby "Co nas kręci, co nas podnieca". Jego "europejskie" filmy są dla mnie do zapamiętania głównie ze względu na widoki, o reszcie szybko zapominam. Tak też pewnie będzie w przypadku "O północy...". Wyszła rzecz ładna, ale nieco banalna i naiwna. Zdecydowanie dla romantyków, a nie ludzi twardo stąpających po ziemi.



czwartek, 6 września 2012

Histeria ***

"Histeria" rozgrywa się w mrocznych czasach, gdy medycyna taka jak ją znamy dziś dopiero się rodziła, istnienie zarazków i potrzeba higieny była tylko teorią, zaś podstawowymi kuracjami było przykładanie pijawek i upuszczanie krwi. W takich oto czasach, nasz główny bohater Mortimer, młody, bardzo na czasie lekarz o wielkim poczuciem misjim wylatuje z kolejnego już szpitala przez swą niepokorność i uporczywe lansowanie nowinek tupu mycie rąk. W poszukiwaniu zatrudnienia kieruje swoje kroki do prywatnego gabinetu, który zajmuje się leczeniem przypadłości trapiącej połowę żeńskiej populacji Londynu tamtych lat czyli tytułowej histerii. Tak zaczyna się, podobno oparta na faktach, historia, która doprowadziła w końcu do wynalezienia niewątpliwie przełomowego wynalazku, jakim okazał się wibrator.

Hmm dalej streszczać nie mam zamiaru, jak ktoś chce poznać fabułę przed obejrzeniem, to polecam zamieszczony pod spodem trailer. Scenarzyści ciekawie splatają kwestie emancypacji kobiet z historia wynalezienia wibratora. Jest również obowiązkowy wątek miłosny (chyba wszyscy od pierwszej sceny gdy się pojawiają wiedzą, którą siostrę wybierze ostatecznie nasz poczciwy Mortimer). Inscenizacja jest dopracowana, kostiumy z epoki pięknie. Aktorzy nie zawodzą, wyróżnić można uroczą Maggie Gyllenhaal w roli młodej socjalistki i Ruperta Everetta jako ekscentrycznego lorda-wynalazcę.

Ogólnie sympatyczna komedyjka, może jak na mój gust odrobinę jednak przesłodzona, skłaniająca do refleksji, jak bardzo rozwinęła się nasza cywilizacja na przestrzeni niewiele większej niż wiek.