poniedziałek, 28 maja 2012

Poznasz przystojnego bruneta ****

Przyznaję się bez bicia - dosyć późno zacząłem oglądać filmy Woody'ego Allena. Nie znam jego dzieł z lat 70., 80. i 90., ale jak zobaczyłem "Wszystko gra" z 2005 roku, to na tyle wciągnąłem się w jego twórczość, że obejrzałem jego cztery kolejne filmy. Aż doszedłem do "Poznasz przystojnego bruneta".

Nie odkryję zapewne Ameryki, że to co podoba mi się w filmach tego reżysera, to przede wszystkim znakomite, błyskotliwe dialogi, świetnie zarysowane postaci i zawsze jasne i mądre przesłanie. Wszystko to czyni filmy Allena wyjątkowe i warte obejrzenia. "Poznasz..." - wzorem jego kilku ostatnich dzieł - ma miejsce w Londynie. Opowiada historię dwóch par w różnym wieku, które przechodzą kryzysy w swoich małżeństwach. Wszyscy bohaterowie są niespełnieni i poszukują swojego miejsca w życiu. Oczywiście aktorzy w filmach Allena są zawsze starannie dobierani przez reżysera. Nie inaczej było i tym razem. Zabawnie wypada w komediowej roli Anthony Hopkins, grający starszego pana, trochę późno przechodzącego kryzys wieku średniego (śmieszna scena z działającą z opóźnieniem Viagrą). Dobrze gra też para średniego pokolenia Naomi Watts - Josh Brolin (co prawda inny kolor włosów, ale nieco przypominał mi Nicka Nolte sprzed kilkudziesięciu lat). Chyba najlepiej wypada jednak - mało znana u nas - Gemma Jones - jako obłąkana żona bohatera granego przez Hopkinsa, wierzącą uparcie w absurdalne wróżby. Jest i Freida Pinto, która stanowi zawsze fantastyczny filmowy ozdobnik i mnie to w zupełności wystarcza. A dla pań pozostaje, będący w dobrej formie, Antonio Banderas.

Nie jest to tak błyskotliwa i śmieszna komedia, jak chociażby "Co nas kręci, co nas podnieca". Przede wszystkim przedstawione w nim opowieści nie są aż tak spójne, nie do końca się zazębiają, tak jak to było w poprzednim filmie Woody'ego. Trochę zabrakło mi też jasnego przesłania w zakończeniu. Allen pozostawia wszystkie wątki nie zamknięte, co pozostawiło u mnie poczucie niedosytu. Po obejrzeniu filmu pomyślałem jednak, że był to celowy zabieg. Bowiem ile razy jesteśmy pomiędzy jednym, a drugim etapem życia, żyjąc w niepewności co dalej, nie wiedząc do końca na czym stoimy? W takim właśnie etapie życia reżyser pozostawił swoich bohaterów. I jak zwykle stworzył inteligentną i przyjemną rozrywkę. Nie wybitną, ale wartą obejrzenia.



piątek, 25 maja 2012

Pogrzebany ****

Po ostatnich, raczej pesymistycznych wpisach co do kondycji amerykańskich filmów dramatycznych, obejrzałem w końcu coś przyzwoitego. "Pogrzebany" - film Hiszpana Rodriga Cortésa jest ciekawą próbą przedstawienia historii przeciętnego człowieka w ekstremalnej sytuacji, w jakiej można się znaleźć tylko w najgorszym koszmarze sennym. Opowieść dotyczy Amerykanina Paula Conroya, który jest kierowcą ciężarówki na kontrakcie w prywatnej korporacji działającej w Iraku. Jego konwój zostaje zaatakowany przez Irakijczyków i Conroy budzi się zakopany w trumnie, w której zostawiono mu tylko telefon komórkowy, zapalniczkę oraz latarkę.

Plusy filmu? Niewątpliwie nowością jest pokazanie bohatera uwięzionego pod ziemią, czego chyba wcześniej nikt nie próbował. Wymagało to nie lada sztuki, żeby przez ponad półtorej godziny widz był w stanie wytrzymać z jedną postacią i to w jednym miejscu, zbytnio się przy tym nie nudząc. Wywołuje to na pewno u odbiorcy nieco klaustrofobiczny nastrój, szczególnie przy drgającej kamerze i kadrach. Taki zabieg może mnie jakoś szczególnie nie zachwycił, ale na pewno był interesujący. Dużym atutem jest też sam Ryan Reynolds - jako jedyny aktor w filmie na wizji - gra zaskakująco dobrze. Nie podejrzewałem, że ten facet, który dotychczas kojarzył mi się z rolami w głupiutkich komediach, zagra tak sugestywnie, że kibicuje mu się do końca.

Są w filmie także gorsze chwile - jak chociażby atak węża i pożar w trumnie, co jest przedstawione nieco kiczowato, czy też telefoniczna rozmowa Paula ze swoją psychicznie chorą matką, ocierająca się o tani sentymentalizm. Zastanawiałem się też nad sytuacją ukazaną w filmie, gdzie bohater w trumnie dowiaduje się od swojego szefa, że został zwolniony z pracy. Chciano w ten sposób pokazać bezduszność biurokratycznej machiny, tymczasem "na siłę" zwiększono dramatyzm - i tak już beznadziejnej - sytuacji Conroya.

Film trzyma w napięciu, a na samym końcu nie idzie na łatwiznę. Bohater nie przebija pięściami ziemi, ani nie rozprawia się ze swoimi prześladowcami w stylu Rambo. Jest po prostu skazany na... No właśnie - na co? Zakończenie nie jest do końca jednoznaczne. Całość psuje trochę piosenka końcowa, mnie osobiście mocno zaskakująca in minus (mniej więcej tak jakby tuż przed rozpoczęciem meczu naszej piłkarskiej reprezentacji zamiast hymnu narodowego zagrać "Koko Euro Spoko"). Pomimo pewnych mankamentów film jest godny polecenia. Nie za lekki, nie za trudny - w sam raz na wolny wieczór.



czwartek, 17 maja 2012

Kobieta na skraju dojrzałosci **

Film duetu Reitman-Cody, odpowiedzialnego między innym za głośne w swoim czasie "Juno". Muszę przyznać, że zwiodła mnie klasyfikacja tego filmu na IMDb - komedia, dramat. Może i jest tu parę scen, które mogą przywołać na usta uśmiech, ale koło komedii to ten film nawet na półce z kliszami nie leżał. To zrealizowany z pełną premedytacją i konsekwencją dramat psychologiczny, więc jeśli ktoś liczy na niezobowiązującą rozrywkę, radzą trzymać się z daleka.

Rzecz opowiada historię z ang. "prom queen", królowej balu maturalnego - najpiękniejszej laski w szkole, którą bardzo przekonująco portretuje Charlize Theron. Poznajemy ją, gdy nie ma już osiemnastu lat, tylko powoli dobija do czterdziestki i właśnie na jej email przyszła wiadomość od licealnej miłości, że o to narodził mu się potomek. Informacja ta wstrząsa ją na tyle, że z dnia na dzień wyrusza z metropolii, w której mieszka, w drogę do rodzinnego miasteczka, by odebrać to co, w jej mniemaniu, należy się jej.

Wydaje mi się, że w zamierzeniu twórców ten film miał być studium charakteru. Charakteru kobiety pięknej i świadomej swojej urody, która całe swoje dotychczasowe życie spędziła w kokonie przez tą urodę wytworzonym, w momencie gdy zaczyna ona pomału przemijać. Możliwe, że miał być również studium alkoholizmu "kobiet sukcesu", bo naprawdę ciężko jest znaleźć scenę, w której główna bohaterka nie jest po przynajmniej jednym głębszym lub na kacu. Piszę, że film miał być, a nie jest, gdyż brakuje w nim jednej szalenie ważnej rzeczy. Nie ma punktu odniesienia. Od pierwszego do ostatniego kadru śledzimy główną bohaterkę i jedyne co możemy zrobić, to wyciągać wnioski z tego co widzimy, wierzyć lub nie jej słowom. A problem jest taki, że ciężko wierzyć osobie, która ewidentnie ma problemy psychologiczne i oczywisty problem alkoholowy. Może mówi prawdę, a może zmyśla na poczekaniu. Dostajemy od autorów okno, przez które bez zbędnej sympatii, brutalnie możemy spojrzeć na kobietę, która wydawała się skazana na sukces, a jednak nie jest szczęśliwa i sobie ze swoim życiem nie radzi. Nie dostajemy jednak nawet próby analizy co poszło nie tak, co się stało, że znalazła się w tym miejscu, w którym ją widzimy.

Ponieważ raczej mam naturę naukowca niż podglądacza samo okno mi nie wystarcza i stąd tak niska ocena filmu, który jest naprawdę dobrze zrobiony, trochę po europejsku, i zagrany, ale pozostawił u mnie duży niedosyt i poczucie straconego czasu po obejrzeniu historii do której nie sposób się odnieść. Na plus filmowi można zaliczyć kreację komika Pattona Oswalta, jako inwalidy pędzącego bourbon w domowej piwnicy i dosadność z jaką pokazany jest proces, któremu poddaje się kobieta, by wieczorem wyglądać olśniewająco.



poniedziałek, 14 maja 2012

Witamy u Rileyów **

Oglądanie amerykańskich dramatów obyczajowych to dla mnie ostatnio spora udręka. Nuda, wtórność, schematyczność to główne przywary ostatnich produkcji, które widziałem. Sięgając po kolejny film z tego gatunku miałem nadzieję, że w końcu obejrzę coś świeżego, niestandardowego i - przede wszystkim - ciekawego.

"Witamy u Rileyów" to historia pewnego małżeństwa, z długim - ponad 30-letnim stażem - które jakiś czas temu straciło swoją córkę. Małżonkowie są zmęczeni i znużeni życiem, a kryzys wieku średniego dotyka szczególnie Douga (granego przez Jamesa Gandolfiniego), który pod pretekstem podróży służbowej do Nowego Orleanu zostaje tam i poznaje młodziutką striptizerkę Mallory (Kristen Stewart). Ta znajomość zmienia jego życie, ponieważ Doug, któremu owa panienka przypomina nieco zmarłą córkę, zaczyna otaczać ją opieką - zupełnie jakby chciał ją "ulepić" na wzór swojej zmarłej córki.

Nie ukrywam - film był dla mnie przeraźliwie nudny, nic nie wnoszący w kwestii godzenia się z życiem po śmierci bliskiej osoby. Dodatkowo zawiedli mnie wykonawcy. Zawsze jak będę patrzył na Gandolfiniego, to będę widział Tony'ego Soprano z popularnego serialu. I chyba właśnie role gangsterów w czarnych komediach, to powinien być główny target filmowy pana Jamesa. Źle mi się oglądało go w roli porządnego, znużonego i udręczonego przez życie faceta w średnim wieku. Kristen Stewart jako młodociana prostytutka gra mocno przeciętnie. Gwiazda "Zmierzchu" ma raczej ubogi repertuar środków wyrazu i w tym filmie było to widać aż za bardzo. Jak oglądałem wzajemne interakcje i dialogi bohaterów, to zacząłem się zastanawiać jak w rolach dwójki postaci wypadliby np. Robert De Niro i - chyba moja ulubiona aktorka młodego pokolenia - Evan Rachel Wood? Czy potrafiliby rozruszać schematyczny scenariusz, dodać troszkę więcej błysku jego fabule i tchnąć po prostu w niego życie? Myślę, że mogłoby tak być.

Reasumując - kino ciężkostrawne i chyba jego jedynym atutem jest nostalgiczna muzyka Marca Streitenfelda. Ogólnie jednak nie polecam. A już szczególnie przy deszczowej pogodzie, która może pogłębić nieco dekadencki nastrój filmu. I można wtedy zdecydowanie przesadzić z whisky albo jakimś innym mocnym trunkiem ;)