Umówmy się. Jeśli ktoś próbuje szukać tu wrażeń artystycznych to pomylił adres. Niemniej sympatyczny bohater, rzucający na lewo i prawo zabawnymi jedno-linijkowcami, często noszący w sobie jakąś mroczną tajemnice, który bohatersko stawia czoła, w pojedynkę lub z kumplami, przeważającym siłom zła i odnoszący nierealny wydawałoby się triumf pośród orgii wybuchów i wystrzałów to pomysł na scenariusz który przemówi chyba do każdego piętnastolatka. A i do trochę starszych chłopców pewnie też.
No właśnie przepis wydaje się prosty, ale co pokazują "Niezniszczalni" nie tak prosto go zrealizować. Czego zabrakło. Przede wszystkim dowcipnych dialogów. Aktorzy miejscami wyglądają jakby sami nie mogli uwierzyć jakie kwestie przyszło im wypowiadać. Próżno szukać tu cytatów, które zapamiętałoby się na dłużej. Zawiązanie akcji też pozostawia wiele do życzenia. Źli są raczej śmieszni niż groźni, zaś motywacja bohatera by wyruszyć na samobójczą akcje cokolwiek naciągana. Niby idiotyczne zachowania postaci są trochę wpisane w ten gatunek, jednak moment w którym rządzący wyspą która atakują nasi bohaterowie generał stwierdza, że teraz wygłosi przemówienie do narodu o tym jak bardzo omotali go źli amerykanie i on teraz przejrzał na oczy, zaś ci rzeczeni źli amerykanie stoją za jego plecami uzbrojeni po zęby, zakrawa na absurd. Może tak najpierw ich rozbroić?!?
Co się udało. Bohater z piętnem przeszłości, fantastycznie grany przez Mickey Rourka. Nie bierze udziału w głównej akcji, ale jego garaż jest punktem spotkań tytułowej paczki. Gdy jest na scenie na ogół kamera robi maksymalne zbliżenie na jego twarz, a on zaczyna spokojnie z cierpieniem i wypaleniem w oczach snuć opowieści jak to zostawił swoją duszę gdzieś w okopach wojny bałkańskiej. Gdyby w tę rolę wcielił się ktokolwiek inny, bardzo możliwe, że te sceny wypadły by śmiesznie, czy wręcz żenująco, a tak są jednymi z lepszych w filmie.
Choć przez nieciekawe wprowadzenie trochę dłuży się oczekiwanie na właściwą rozpierduchę, to jest ono wynagrodzone. Jest głośno, jest mocno, trup ściele się gęsto, a płomienie sięgają niebiosów. Montaż finałowych scen jest może trochę chaotyczny, ale dzięki czerwonym, nigdy nie spadającym z głowy beretom, widzimy, że wciery dostają ci źli. Mnie najbardziej spodobała się chyba scena nawiązująca do Predatora. Ratując osaczonych kolegów bohater grany przez Terriego Crewsa otwiera ogień z karabinu, który choć może nie wygląda tak przerażająco jak pamiętny usypiacz, to sposób w jaki kosi jakiś mały batalion wojska robi wrażenie.
Ciekawa jest w tym filmie rola Jeta Li. Aktor ten utożsamiany jest chyba głównie z wywodzącym się z hongkongu nurtem kina akcji, który ja lubię nazywać baletem przemocy. Gdy blask gwiazd Stallona i spółki gasł, to właśnie filmy ze szkoły Johna Woo zaczęły święcić swoje największe sukcesy. No więc Jet Li ma w tym filmie kompleks wzrostu i regularnie zbiera lanie w pojedynkach z Dolphem Lundgrenem, na którym jego akrobatyczne kopnięcia nie robią żadnego wrażenia. Gdy po wszystkim gorączkowo upiera się, że mimo wszystko wygrałby, inni uśmiechają się tylko z politowaniem i potakują... Cóż Sly chyba nie jest wielkim fanem nowych trendów.
Ogólnie film tylko dla stęsknionych za Rambo, Komando i resztą dawnych bohaterów. Po mistrzu gatunku i takiej obsadzie można naprawdę było spodziewać się czegoś lepszego. Poniekąd zgodnie z oryginalnym tytułem, można by rzec, że ten film był zbędny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz