Akcja toczy się w przyszłości, wydawałoby się nie bardzo odległej, ale jednak świat bohaterów jest nieco bardziej zaawansowany technologicznie niż dziś. Theodore (Joaquin Phoenix), po rozstaniu z żoną (Rooney Mara), nie potrafi już cieszyć się życiem. W cierpieniu na pewno nie pomaga mu jego romantyczna natura ani praca, Theodore pisze bowiem listy miłosne na zlecenie innych osób. Główny bohater unika znajomych, nie jest gotowy na kolejne randki, a czatowanie z nieznajomymi dziewczynami nie dostarcza mu nawet chwilowej rozrywki. Gdy w jego życiu pojawia się Ona, wydaje się, że wreszcie poznał kobietę, która przywróci mu radość, zrozumie jego rozterki i potrzeby, kobietę inteligentną i cudowną, niemal ideał... Ale to, co odróżnia Ją od ideału muszę pozostawić zagadką...
Film dzięki samemu pomysłowi na scenariusz, o którym można pomyśleć "tego jeszcze nie było", jest ciekawy. Całkiem przyjemnie ogląda się historię uczuciowego Theodore'a. Mam jednak wrażenie, że to kolejny film pretendujący do Oskara, który zamienia się w dłużyznę. Może mam zbyt mało romantyczną duszę, ale już od połowy filmu ziewam i zastanawiam się co dalej? A zakończenie filmu, może nie jest, jak się spodziewałam, tandetne, ale jednak rozczarowuje.
Joaquin Phoenix gra nieźle, ale bez rewelacji. Zdaje się, że jego kreacja ma pokazać przeciętnego, ale wrażliwego faceta, niemniej jak dla mnie jest on zbyt ckliwy. Wydaje się też celowo oszpecony wielkimi wąsami i ubiorem (kolorowe koszule i spodnie zaczynające się pod pachami). Dziwi mnie trochę, że w świecie przyszłości mielibyśmy się tak słabo ubierać. Trudno też zrozumieć, dlaczego mając zaawansowaną technologię ludzie wciąż podpisują papierowe dokumenty, a w barze obsługuje ich kelnerka, notabene Azjatka.
Jednak cała historia wydaje się być pretekstem, by opisać ludzką naturę, schemat działania uczuć, potrzebę bliskości i zrozumienia przez drugą osobę. Film daje nam nam do rozumienia, że nasze relacje z bliskimi nie układają się, bo zawsze sprawdza się zasada: "wszyscy myślą tylko o sobie, tylko ja myślę o mnie". "Ona" zdaje się przekazywać uniwersalną prawdę, że chociaż świat się rozwija, to uczucia ludzkie są niezmienne, zawsze będziemy podatni na zranienie, delikatni, ale też egocentryczni. A brak otwarcia i zrozumienia dla drugiej osoby, spowoduje, że nie stworzymy dobrego związku i będziemy się nawzajem tylko krzywdzić.
"Ona" to film, który warto zobaczyć dla samego pomysłu, co nas być może czeka w przyszłości, jednak jako całość raczej nie jest moim typem Oskarowym ani w kategorii najlepszego filmu, ani oryginalnego scenariusza. Scenografia również nie porywa, natomiast na uwagę na pewno zasługuje muzyka:
Słaba recenzja. Za bardzo osadzona w tu i teraz😲
OdpowiedzUsuń