niedziela, 2 marca 2014
Oskary 2014: Nasze typy
Etykiety:
Oskary 2014
Zniewolony ***
Steve McQueen podjął się często już ekranizowanego motywu niewolnictwa. To, co odróżnia "Zniewolonego" to przedstawienie bohatera, który był wolnym człowiekiem lecz został podstępnie uprowadzony i sprzedany jako niewolnik. Solomon Northup (Chiwetel Ejiofor) mąż i ojciec, niegdyś pracujący jako muzyk, staje się własnością plantatorów bawełny.
Osadzona w XIX wieku historia Solomona ukazując losy czarnoskórych niewolników, przeraża scenami przemocy, ich cierpienia. Jednak zestawienie w opowieści osób urodzonych w niewoli z bohaterem, który wie co znaczy być wolnym człowiekiem, kładzie nacisk na wolę walki o przetrwanie tego drugiego. Solomon, żyje nadzieją powrotu do utraconej rodziny, ma wspomnienia z wolnego życia i potrafi być bardziej zdeterminowany oraz znieść więcej, niż Patsey (Lupita Nyong'o), dziewczyna nieznająca innego życia niż niewolnicze.
Film dłuży się i wydaje się, że to celowy zabieg ukazania ciągnących się lat niewoli Solomona. Ejiofor jednak nie zachwycił mnie grą, z wciąż tym samym wyrazem twarzy, na skraju wściekłości i frustracji, ale z nieumierającą nadzieją na odzyskanie wolności. Swoją grą wzrusza Lupita Nyong'o, jednak nominacja do Oskara to w moim odczuciu przesada. Świetnie natomiast zagrał Fassbender w roli psychopatycznego i okrutnego Pana niewolników, którego mamy ochotę znienawidzić. Widzimy w nim człowieka, który wyżywając się na niewolnikach leczy swoje kompleksy i frustracje. Naprawdę wierzy w to, że czarnoskórych nie należy traktować jak ludzi, czego uzasadnienie znajduje nawet w Biblii, którą czyta swoim niewolnikom. Niemal wszyscy "biali" przedstawieni są w filmie jako bezlitośni oprawcy, a z uczuciami czarnoskórych nie liczą się przede wszystkim kobiety.
Reżyser zadbał o wymowność filmu. Okrucieństwo pokazane jest wprost - poprzez brutalne sceny karania niewolników chłostą, jak i symbolicznie np. w formie zakrwawionej koszuli bohatera, którą kiedyś dostał w prezencie od żony. Znaczące są także zdjęcia takie jak te przedstawiające piwnicę z niewolnikami na tle Kapitolu. Mam niestety wrażenie, że wiele scen zrobionych jest na siłę i film, zamiast przeszyć do cna, nuży. Przerost formy nad treścią powoduje, że historia Solomona chociaż bazująca na prawdziwym scenariuszu, nie zapadnie w pamięć. Dużo ciekawsza i również oparta na faktach, była historia, zaprezentowana także w tym roku, walki o równouprawnienie w "Kamerdynerze". Jednocześnie nie do końca przemawia do mnie pomysł na zaadaptowanie scenariusza. Chociaż rozumiem, że ktoś kto zaznał wolności, uwięziony cierpi niczym ptak w klatce, to jednak bardziej mnie porusza los osób takich jak Patsey, dziewczyny która nie ma i co więcej nawet nie może mieć żadnych nadziei, że kiedyś będzie wolna.
Historia, która twórcom filmu jest bliższa niż mnie, gdyż rodzima, na pewno warta jest obejrzenia. Prawdopodobnie "Zniewolony" otrzyma dużo statuetek, moim faworytem do Oskara jednak nie jest ani w kategorii najlepszego filmu, ani roli pierwszoplanowej, ani scenariusza adaptowanego ani nawet scenografii czy kostiumów. Na wyróżnienie zapracował w mojej opinii jedynie Fassbender.

Osadzona w XIX wieku historia Solomona ukazując losy czarnoskórych niewolników, przeraża scenami przemocy, ich cierpienia. Jednak zestawienie w opowieści osób urodzonych w niewoli z bohaterem, który wie co znaczy być wolnym człowiekiem, kładzie nacisk na wolę walki o przetrwanie tego drugiego. Solomon, żyje nadzieją powrotu do utraconej rodziny, ma wspomnienia z wolnego życia i potrafi być bardziej zdeterminowany oraz znieść więcej, niż Patsey (Lupita Nyong'o), dziewczyna nieznająca innego życia niż niewolnicze.
Historia, która twórcom filmu jest bliższa niż mnie, gdyż rodzima, na pewno warta jest obejrzenia. Prawdopodobnie "Zniewolony" otrzyma dużo statuetek, moim faworytem do Oskara jednak nie jest ani w kategorii najlepszego filmu, ani roli pierwszoplanowej, ani scenariusza adaptowanego ani nawet scenografii czy kostiumów. Na wyróżnienie zapracował w mojej opinii jedynie Fassbender.
Sierpień w hrabstwie Osage ****
Adaptacja sztuki teatralnej Tracy Letts w wydaniu John'ego Wells'a to zarazem zabawna i pełna sarkazmu komedia, jak i przerażający dramat obyczajowy. Charaktery członków rodziny Weston i ich relacje mogą sprawić, że jeśli komuś wydawało się, że ma nienajlepsze stosunki z rodziną, poczuje ulgę. Po obejrzeniu jednak można uzmysłowić sobie jak bardzo silny wpływ na nasze życie i postawę mogą mieć toksyczne związki w rodzinie, odziedziczone lub nieświadomie powielane zachowania, nie koniecznie pożądane i wzorcowe. Chociaż postacie w filmie nie mają zmartwień większych niż przeciętny człowiek, to sposób ich postępowania sprawia, że naprawdę można im współczuć.
Bohaterowie, a zwłaszcza chora na raka, lekomanka, seniorka rodu Violet (Meryl Streep) usprawiedliwiają swoje zachowania pochodzeniem i związanym z nim trudnym dzieciństwem. I faktycznie za sprawą dobrych zdjęć Osage przedstawione jest jako miejsce, w którym nic się nie dzieje, nie ma perspektyw, a lejący się z nieba żar potęguje to wrażenie.
Oczywiście, ponieważ film opowiada przede wszystkim o ludziach, ich lękach i pragnieniach, to w rękach aktorów spoczywa odpowiedzialność za autentyczność ich postaci. Dobra gra Meryl Streep, przejawiająca się przede wszystkim w tym, że naprawdę nie da się polubić granej przez nią postaci, sprawia, że losy rodziny stają się wiarygodne. Pomimo mojego wielkiego uznania i sympatii do aktorki muszę przyznać, że nie jest to jednak najlepsza rola Streep.
Prawdziwy majstersztyk to dla mnie gra Julii Roberts, w roli córki Violet, walczącej z matką, a tak naprawdę ze sobą, dorosłej już kobiety. Doskonale ukazuje swoim zachowaniem piętno, jakie odcisnęło na jej bohaterce wychowanie w toksycznej rodzinie. Dojrzała Roberts niczym nie przypomina w filmie swoich ról z prostych komedii i można dostrzec jak bardzo rozwinęła się aktorsko od, nagrodzonej przecież Oskarem, roli Erin Brockovich. I pomimo grania u boku wielkiej gwiazdy, wcale nie zostaje w jej cieniu. Wręcz przeciwnie film należy bardziej do Julii niż do Meryl. Według mnie za "Osage Country" Roberts drugiego Oskara ma już w kieszeni.

Bohaterowie, a zwłaszcza chora na raka, lekomanka, seniorka rodu Violet (Meryl Streep) usprawiedliwiają swoje zachowania pochodzeniem i związanym z nim trudnym dzieciństwem. I faktycznie za sprawą dobrych zdjęć Osage przedstawione jest jako miejsce, w którym nic się nie dzieje, nie ma perspektyw, a lejący się z nieba żar potęguje to wrażenie.
sobota, 1 marca 2014
Ona ***
"Ona" to oparty na dość ciekawym pomyśle wizji przyszłości film o samotności, wrażliwości, potrzebie dzielenia życia z drugą osobą.
Akcja toczy się w przyszłości, wydawałoby się nie bardzo odległej, ale jednak świat bohaterów jest nieco bardziej zaawansowany technologicznie niż dziś. Theodore (Joaquin Phoenix), po rozstaniu z żoną (Rooney Mara), nie potrafi już cieszyć się życiem. W cierpieniu na pewno nie pomaga mu jego romantyczna natura ani praca, Theodore pisze bowiem listy miłosne na zlecenie innych osób. Główny bohater unika znajomych, nie jest gotowy na kolejne randki, a czatowanie z nieznajomymi dziewczynami nie dostarcza mu nawet chwilowej rozrywki. Gdy w jego życiu pojawia się Ona, wydaje się, że wreszcie poznał kobietę, która przywróci mu radość, zrozumie jego rozterki i potrzeby, kobietę inteligentną i cudowną, niemal ideał... Ale to, co odróżnia Ją od ideału muszę pozostawić zagadką...
Film dzięki samemu pomysłowi na scenariusz, o którym można pomyśleć "tego jeszcze nie było", jest ciekawy. Całkiem przyjemnie ogląda się historię uczuciowego Theodore'a. Mam jednak wrażenie, że to kolejny film pretendujący do Oskara, który zamienia się w dłużyznę. Może mam zbyt mało romantyczną duszę, ale już od połowy filmu ziewam i zastanawiam się co dalej? A zakończenie filmu, może nie jest, jak się spodziewałam, tandetne, ale jednak rozczarowuje.
Joaquin Phoenix gra nieźle, ale bez rewelacji. Zdaje się, że jego kreacja ma pokazać przeciętnego, ale wrażliwego faceta, niemniej jak dla mnie jest on zbyt ckliwy. Wydaje się też celowo oszpecony wielkimi wąsami i ubiorem (kolorowe koszule i spodnie zaczynające się pod pachami). Dziwi mnie trochę, że w świecie przyszłości mielibyśmy się tak słabo ubierać. Trudno też zrozumieć, dlaczego mając zaawansowaną technologię ludzie wciąż podpisują papierowe dokumenty, a w barze obsługuje ich kelnerka, notabene Azjatka.
Jednak cała historia wydaje się być pretekstem, by opisać ludzką naturę, schemat działania uczuć, potrzebę bliskości i zrozumienia przez drugą osobę. Film daje nam nam do rozumienia, że nasze relacje z bliskimi nie układają się, bo zawsze sprawdza się zasada: "wszyscy myślą tylko o sobie, tylko ja myślę o mnie". "Ona" zdaje się przekazywać uniwersalną prawdę, że chociaż świat się rozwija, to uczucia ludzkie są niezmienne, zawsze będziemy podatni na zranienie, delikatni, ale też egocentryczni. A brak otwarcia i zrozumienia dla drugiej osoby, spowoduje, że nie stworzymy dobrego związku i będziemy się nawzajem tylko krzywdzić.
"Ona" to film, który warto zobaczyć dla samego pomysłu, co nas być może czeka w przyszłości, jednak jako całość raczej nie jest moim typem Oskarowym ani w kategorii najlepszego filmu, ani oryginalnego scenariusza. Scenografia również nie porywa, natomiast na uwagę na pewno zasługuje muzyka:

Film dzięki samemu pomysłowi na scenariusz, o którym można pomyśleć "tego jeszcze nie było", jest ciekawy. Całkiem przyjemnie ogląda się historię uczuciowego Theodore'a. Mam jednak wrażenie, że to kolejny film pretendujący do Oskara, który zamienia się w dłużyznę. Może mam zbyt mało romantyczną duszę, ale już od połowy filmu ziewam i zastanawiam się co dalej? A zakończenie filmu, może nie jest, jak się spodziewałam, tandetne, ale jednak rozczarowuje.
Joaquin Phoenix gra nieźle, ale bez rewelacji. Zdaje się, że jego kreacja ma pokazać przeciętnego, ale wrażliwego faceta, niemniej jak dla mnie jest on zbyt ckliwy. Wydaje się też celowo oszpecony wielkimi wąsami i ubiorem (kolorowe koszule i spodnie zaczynające się pod pachami). Dziwi mnie trochę, że w świecie przyszłości mielibyśmy się tak słabo ubierać. Trudno też zrozumieć, dlaczego mając zaawansowaną technologię ludzie wciąż podpisują papierowe dokumenty, a w barze obsługuje ich kelnerka, notabene Azjatka.
Jednak cała historia wydaje się być pretekstem, by opisać ludzką naturę, schemat działania uczuć, potrzebę bliskości i zrozumienia przez drugą osobę. Film daje nam nam do rozumienia, że nasze relacje z bliskimi nie układają się, bo zawsze sprawdza się zasada: "wszyscy myślą tylko o sobie, tylko ja myślę o mnie". "Ona" zdaje się przekazywać uniwersalną prawdę, że chociaż świat się rozwija, to uczucia ludzkie są niezmienne, zawsze będziemy podatni na zranienie, delikatni, ale też egocentryczni. A brak otwarcia i zrozumienia dla drugiej osoby, spowoduje, że nie stworzymy dobrego związku i będziemy się nawzajem tylko krzywdzić.
"Ona" to film, który warto zobaczyć dla samego pomysłu, co nas być może czeka w przyszłości, jednak jako całość raczej nie jest moim typem Oskarowym ani w kategorii najlepszego filmu, ani oryginalnego scenariusza. Scenografia również nie porywa, natomiast na uwagę na pewno zasługuje muzyka:
Nebraska ***
Kino drogi, starość to motywy stale przewijające się w twórczości Alexandra Payna ("Bezdroża", "Spadkobiercy"). Powraca do nich również w swoim najnowszym dziele, nominowanej aż w sześciu kategoriach do Oskarów (w tym za najlepszy film) "Nebrasce".
W scenie otwierającej film widzimy jak stary, zaniedbany człowiek, jakby w przypływie szaleństwa, desperacko kroczy poboczem autostrady, gdzieś na rogatkach Billings w stanie Montana. To Woody Grant (Bruce Dern). Dostał on pocztą informację o "wygranej" miliona dolarów i by je odebrać musi stawić się w Lincoln w stanie Nebraska do następnego poniedziałku. Tak żona (znana z krótkiej, choć zapadającej w pamięć roli w "Schmidt" tego samego reżysera, June Squibb), jak i starszy syn (Bob Odenkirk) nie zamierzają mu w tym pomóc, uważając, że to tylko kolejna fanaberia będącego na skraju demencji alkoholika. Po kolejnej desperackiej próbie przebycia ponad tysiąca mil na piechotę, zdecyduje się na to jego młodszy syn, Dave (Will Forte), samemu znajdujący się na życiowych rozdrożach. Razem wyruszą w sentymentalną podróż do rodzinnego stanu, tytułowej "Nebraski".
Woody Grant, jak opisują go inni, zawsze był człowiekiem o dobrym sercu, ale naiwnym. Nigdy nie mówił zbyt wiele, a po powrocie z wojny koreańskiej prawie całkiem zamknął się w sobie. Wyznaje zasadę, że skoro spełnił swój obowiązek wobec ojczyzny i terminowo płaci podatki, to należy mu się coś od życia, a tym czymś jest prawo do niezakłócanej przez nikogo konsumpcji alkoholu. Nigdy nie miał dobrego kontaktu z młodszym synem. Dave myśli, że wspólna droga pozwoli mu bliżej poznać ojca, który mimo tylu wspólnych lat pozostaje dla niego enigmą. Przez zrozumienie ojca, ma nadzieję, dowiedzieć się czegoś o sobie samym. Los sprawi, że nim dotrą do Lincoln, wylądują w Hawthorne, miejscowości z której pochodzą, w domu brata Woodiego. Dołączą do nich żona Woodiego, drugi syn, pojawią się bracia, starzy znajomi. Odżyją dawne zadry, a widmo wielkiej wygranej, zaburzy życie tej spokojnej miejscowości.
Nebraska to również rodzinny stan samego Alexandra Payna. W scenariuszu Boba Nelsona dostrzegł chyba okazję, by nakreślić portret ludzi z tamtych stron. Nie jest on specjalnie pozytywny. Gdyby wyciągać wnioski na jego podstawie, można by pomyśleć, że środkowy zachód USA wymiera. Wszyscy są starzy i zmęczeni. To prości ludzie, nie mają większych ambicji niż by kolejny dzień zakończyć nad kieliszkiem w barze. Jak wysoki status ma tam alkohol, najlepiej świadczy scena w barze, w której Woody mówi do starającego się nie pić Dave'a "Bądź kimś, napij się piwa z ojcem". Przygnębiające wrażenie potęgują jeszcze czarno białe zdjęcia. Rodzina Woodiego może czuć się szczęśliwa, że podjęła decyzję, by opuścić Hawthorne. Daleko im do ideału, ale przynajmniej udało im się wychować synów na dobrze funkcjonujących ludzi.
Filmy o podobnie leniwej narracji jak w "Nebrasce" zwykłem określać mianem "snój". To jak bardzo mi się "snój" podoba w dużej mierze zależy od klimatu. W "Nebrasce" świetnie buduje go znakomita muzyka Marka Ortona. Nie zawodzą aktorzy, szczególnie Bruce Dern (wyróżniony przez jury festiwalu w Cannes) i June Squibb, zasłużenie nominowani do Oskara, stworzyli pełnokrwiste i niejednoznaczne sympatię postacie. Nie potrafię zrozumieć decyzji reżysera, by sfotografować piękne pejzaże Montany i Nebraski w czerni i bieli. Ciężko odgadnąć nawet porę roku, w której kręcony był film (można próbować zgadywać, że to jesień na podstawie stanu pól), kadry zlewają się ze sobą, co przy nieśpiesznej akcji, ułatwia zakradanie się nudzie.
Myślę, że "Nebraska" ma szansę spodobać się widzom ceniącym leniwe klimaty. Można ją docenić za próbę nakreślenia portretu trochę zapomnianej społeczności. Mnie jednak mimo świetnej muzyki i doskonałej gry aktorów odrobinę wynudziła i rozczarowała swoją przewidywalnością. Podobne historie rodzinne śledziliśmy już na ekranie nie raz. Po Alexandrze Paynie spodziewałem się bardziej oryginalnego podejścia do tematu.

Woody Grant, jak opisują go inni, zawsze był człowiekiem o dobrym sercu, ale naiwnym. Nigdy nie mówił zbyt wiele, a po powrocie z wojny koreańskiej prawie całkiem zamknął się w sobie. Wyznaje zasadę, że skoro spełnił swój obowiązek wobec ojczyzny i terminowo płaci podatki, to należy mu się coś od życia, a tym czymś jest prawo do niezakłócanej przez nikogo konsumpcji alkoholu. Nigdy nie miał dobrego kontaktu z młodszym synem. Dave myśli, że wspólna droga pozwoli mu bliżej poznać ojca, który mimo tylu wspólnych lat pozostaje dla niego enigmą. Przez zrozumienie ojca, ma nadzieję, dowiedzieć się czegoś o sobie samym. Los sprawi, że nim dotrą do Lincoln, wylądują w Hawthorne, miejscowości z której pochodzą, w domu brata Woodiego. Dołączą do nich żona Woodiego, drugi syn, pojawią się bracia, starzy znajomi. Odżyją dawne zadry, a widmo wielkiej wygranej, zaburzy życie tej spokojnej miejscowości.
Filmy o podobnie leniwej narracji jak w "Nebrasce" zwykłem określać mianem "snój". To jak bardzo mi się "snój" podoba w dużej mierze zależy od klimatu. W "Nebrasce" świetnie buduje go znakomita muzyka Marka Ortona. Nie zawodzą aktorzy, szczególnie Bruce Dern (wyróżniony przez jury festiwalu w Cannes) i June Squibb, zasłużenie nominowani do Oskara, stworzyli pełnokrwiste i niejednoznaczne sympatię postacie. Nie potrafię zrozumieć decyzji reżysera, by sfotografować piękne pejzaże Montany i Nebraski w czerni i bieli. Ciężko odgadnąć nawet porę roku, w której kręcony był film (można próbować zgadywać, że to jesień na podstawie stanu pól), kadry zlewają się ze sobą, co przy nieśpiesznej akcji, ułatwia zakradanie się nudzie.
Myślę, że "Nebraska" ma szansę spodobać się widzom ceniącym leniwe klimaty. Można ją docenić za próbę nakreślenia portretu trochę zapomnianej społeczności. Mnie jednak mimo świetnej muzyki i doskonałej gry aktorów odrobinę wynudziła i rozczarowała swoją przewidywalnością. Podobne historie rodzinne śledziliśmy już na ekranie nie raz. Po Alexandrze Paynie spodziewałem się bardziej oryginalnego podejścia do tematu.

Subskrybuj:
Posty (Atom)