niedziela, 20 listopada 2016

Boss ***

Nie wiem, czy netflixowy serial “Narcos” jest objawem czy przyczyną renesansu zainteresowania złotą erą kolumbijskich karteli i wymierzoną w nich reaganowską “war on drugs”, ale nie da się ukryć, że Pablo Escobar powrócił i jest na dobrej drodze, by zająć w zbiorowej świadomości “zaszczytne” miejsce obok samego Ala Capone. I choć sam Don Pablo jedynie przemyka gdzieś w tle jednej ze scen, “Boss” zdecydowanie wpisuje się w nurt mitologizacji tamtych czasów.

Oryginalnie zatytułowany “Infiltrator” (słowo znaczące po polsku dokładnie to samo, co po angielsku, ale jak to zwykle bywa dystrybutor wie lepiej), film Brada Furmana, oparty jest na książce pod tym samym tytułem byłego agenta służby celnej USA o swojsko brzmiącym nazwisku Robert Mazur. Opowiada on historię jednego z największych sukcesów amerykańskich służb w walce z kartelami. Dzięki operacji, której pomysłodawcą i głównym egzekutorem był Mazur, aresztowano wielu mafiozów, przejęto mnóstwo brudnych pieniędzy, a jeden z największych światowych banków, specjalizujący się w ich praniu stanął na skraju upadłości.

W filmie Mazura (Bryan Cranston) poznajemy, gdy skutecznie doprowadza do aresztowania handlarza narkotyków, ale na odprawie dowiaduje się, że centrali marzą się bardziej spektakularne sukcesy w “war on drugs”. W chwili natchnienia Robert wpada na pomysł, by zamiast dragów śledzić kasę i dostaje od szefostwa zielone światło, pod warunkiem, że w akcji partnerował mu będzie krewki latynos Emir Abreu (John Leguizamo). Chłopaki trochę opornie się docierają, po jakimś czasie dołącza do zespołu jeszcze Kathy Ertz (Diane Kruger), udająca światową narzeczoną Mazura i operacja nabiera rozpędu.

Film dzieli się na dwie podobnej długości części. Pierwsza streszcza mniej więcej 90% czasu trwającej 5 lat operacji, czyli etap, w którym Mazur buduje wiarygodność swojego alter ego, pomału docierając do coraz wyżej postawionych osób z kartelu Medellin. Jednak oglądając film, możemy mieć wrażenie, że dzieje się to z dnia na dzień. U Furmana ten okres to “the best off” gatunku - parada podlanych żółtą, błyszczącą stylistyką rodem z “Miami Vice”, luźno powiązanych ze sobą scen wypełnionych papierowymi, choć charakterystycznymi postaciami, czasem śmiesznych, czasem nudnych, ale w żadnym stopniu nie wyjaśniających mechaniki całej operacji. Jedyne co ratuje tę część filmu to gra Cranstona, idealny mix fasadowej pewności siebie, podszytej nieustannym strachem o zdemaskowanie, ale po latach wcielania się w Waltera White’a jest to niewątpliwie jego specjalność.

I tak nie bardzo wiedząc jak to się stało, z lekkim niedowierzaniem patrzymy jak nasz bohater już imprezuje z Roberto Alcaino (Benjamin Bratt), prawą ręką Don Pablo w USA. W tym momencie narracja nareszcie zwalnia i pozwala nam spokojniej przyjrzeć się jak Mazur i Ertz stopniowo zyskują coraz większe zaufanie rodziny Alcaino, rozpinając sieć, która przyniosła amerykańskim służbom tak owocne łowy. To spowolnienie pozwala reżyserowi skupić się na postaciach i nieoczywistych relacjach między agentami i śledzonymi oraz pokazać emocjonalną cenę jaką płacą infiltratorzy i ich rodziny za podwójne życie. Szczególne w pamięć zapada scena rocznicy małżeństwa Mazurów, w której Robert, spostrzegłszy w restauracji człowieka kartelu, w mgnieniu oka przeistacza się z czułego męża w brutalnego bandytę.

“Boss” rozczarowuje, ponieważ moim zdaniem kompletnie nie wykorzystał potencjału prawdziwej historii, na której jest oparty. Przeskakując od razu do finału zaburza poczucie czasu i prześlizguje się nad najbardziej interesującym, przynajmniej mnie, aspektem, czyli budowaniem fikcyjnej postaci, która z takim powodzeniem wtapia się w przestępczy świat. Trochę żal, bo materiału w książce pewnie wystarczyłoby na serial nie gorszy niż wspomniane “Narcos”, a tak głównie pozostaje widzowi delektowanie się kunsztem Bryana Cranstona.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz