Takie nagromadzenie postaci nie przyniosło dobrego rezultatu. Owszem, film rozpoczyna się w iście "tarantinowskim stylu", czyli od dużej ilości krwi, błyskotliwych dialogów pomiędzy głównymi bohaterami (chociażby świetna rozmowa Israela ze swoim ochroniarzem, przypominająca pamiętny dialog pomiędzy Vincentem a Julesem z "Pulp Fiction") i wartkiej akcji. Później jednak konstelacja gwiazd zaczyna męczyć, a i sama fabuła kuleć.
Nie do końca wyszły reżyserowi próby mieszania gatunków. Do gangsterskiej konwencji Carnahan starał się wpleść dramat sensacyjny, który z jednej strony miał wiarygodny wątek, bo logicznie przedstawiał motywy działań szefów FBI. Z drugiej strony dramatyczny ton w dalszej części filmu, przy lżejszej formie z początku, był mało przekonujący, co zdezorientowało Reynoldsa. Aktor ze swoim wyrazem twarzy, stanowiącym skrzyżowanie zatwardzenia z szarżującym bykiem, jakby nie wiedział, co i w którym momencie ma grać. Jak dodamy kilka bezsensownych wątków - neonaziści - zabójcy, rozterki duchowe naćpanego Israela, czy słabe zakończenie historii z Alicią Keys, to mamy w sumie średnio udany film. W zasadzie przed określeniem "kiepski" uratował go klimat i dynamika akcji z początku. A także fakt, że do końca nie było wiadomo, który z bohaterów z krwawej rzezi zafundowanej przez reżysera przeżyje całą zabawę.
"Smokin Aces" miało szansę znacznie bardziej wypalić. Niestety - nawet dobry pomysł na fabułę i plejada gwiazd nie zagwarantowały sukcesu. Trzeba było jeszcze umiejętnie wykorzystać cały zebrany potencjał. W efekcie wyszedł film, który można obejrzeć, ale nie sposób się nim zachwycić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz