Ostatnie filmy Woodego kręcone w Barcelonie, Paryżu, Londynie i Rzymie nazwałabym przyjemnymi komediami, które po obdarciu z ironii ukazywały spaczone relacje międzyludzkie, nietrafione związki, czy nieszczęśliwie ulokowane uczucia. Były jednak filmami całkiem lekkimi i zabawnymi. W "Blue Jasmine" Allen również szydzi z ludzkich postaw, oczekiwań wobec życia i bliskich, jednak tym razem widzowi nie jest do śmiechu. Postacie nakreślone są w taki sposób, by odebrać je negatywnie, jako kierujące się materializmem, egoizmem, jako nieudaczników lub oszustów. Każdy żyje złudzeniami, a gdy los obnaża prawdziwą rzeczywistość, przychodzą frustracje.
Pierwsze skrzypce gra tytułowa Jasmine (Cate Blanchett), która po spędzeniu większości życia na "nicnierobieniu" u boku obrzydliwie bogatego męża, zmuszona jest zacząć egzystować od nowa, a dokładniej nauczyć się radzenia sobie samej, bez pieniędzy, gdy małżonek okazuje się oszustem i gdy państwo konfiskuje cały ich wspólny majątek. Przez większość filmu obserwujemy właśnie jej życie, w retrospekcjach - pławiącą się w luksusach damę, na pierwszy rzut oka nie posiadającą żadnych problemów oraz aktualnie - roztrzęsioną, wyniszczoną emocjonalnie kobietę, która straciła wszystko. Cate, gra świetnie, pomimo emocji, którymi emanuje, ciągle nie wiemy czego tak naprawdę pragnie i czym się kieruje w życiu. Aktorsko jest bardzo wiarygodna i daje z siebie wszystko, chociaż sama postać jest trochę męcząca (mam wątpliwość czy potrzebuję aż tylu ujęć zażywania prochów i wpadania w histerię, aby zauważyć, że bohaterka ma problem i jednocześnie nie ziewać w kinie). Jednak bez wątpienia film praktycznie w całości należy do Blanchett.
Sympatię wzbudza siostra, Jasmine, Ginger (Sally Hawkins) będąca zupełnym jej przeciwieństwem. Ginger to prosta dziewczyna, która chociaż przynależy do niższej klasy społecznej, to żyje w realnym świecie i nie zadowala się pozorami jak Jasmine. Jednak jej historia jest również dołująca. Allen pozbawia nas nadziei, że los szykuje dla nas pozytywne zmiany. Podobnie jak w "Drobnych cwaniaczkach" nie daje bohaterom szans na społeczny awans. Z drugiej strony przynależność do wyższej klasy wcale nie oznacza, że jest się lepszym, mądrzejszym, a już na pewno nie szczęśliwszym.
Wydaje się, że Allen mówi nam z ekranu, że nie można wiecznie marzyć na jawie, żyć snem, który się nie spełni. Rozwój wydarzeń obnaża postępowania oparte na złudzeniach, zadowalanie się pozorami życia. Jednak również ci, którzy się nie oszukują i żyją prawdziwie, nie mają łatwo. Analizując większość bohaterów można dojść do wniosku, że nędzne są ludzkie postawy wobec życia, rozpaczliwe poszukiwanie szczęścia, beznadziejne relacje w rodzinie czy z życiowymi partnerami.
Być może "Blue Jasmine" jest lekcją, jak nie należy postępować, aby nie zmarnować życia. Pokazuje też jak trudno jest wyjść ponad własne ograniczenia. Ten scenariusz przepełniony goryczą, pozostawia poczucie beznadziei. Czy to jeszcze ironia i dystans, czy studium przypadku depresji?
Woody Allen ma dar do dobierania sobie ludzi. Jest mistrzem castingów. Niekoniecznie idzie za trendami biorąc głośne nazwiska, patrzy tylko i wyłącznie przez pryzmat oferowanej roli. U niego, nawet najmniej ważna postać, zdaje się być odgrywana przez właściwą osobę. Nie inaczej jest w „Blue Jasmine”. Cate daję urzekający portret wariatki. Bo tym jest główna bohaterka - wariatką. Człowiekiem zepsutym, nieporadnym, który trafił na dno, z którego ciężko znaleźć wyjście. Mimika Blanchett jest bezcenna. Nie musi nic mówić, że coś jest z bohaterką nie tak, wyczytamy to z twarzy. I mimo, że pozostałe charaktery nie są tak wielowarstwowe, to idealnie wpasowują się w całość. Kto by pomyślał, że Andrew Dice Clay czy Louis CK, ludzie odpowiedzialni za stand-upy/komedie, dadzą sobie radę w sytuacji, gdzie nie dane im rzucać punchline’a za punchlinem – Woody widział w nich swoją postać. Czapki z głów – szczególnie dla tego pierwszego, którego magnetyczna persona działa też na wielkim ekranie.
OdpowiedzUsuńOczywiście, Allen tradycyjnie tonie w związkach i miłości, ale nie czerpie z tego całymi garściami, tylko zahacza. Jego nowe dzieło, to już nie „pocztówka” fundowana za pieniądze miasta. Daleko też temu do komedii, czy nawet komedio-dramatu. Owszem, jest kilka gagów, czy śmieszniejszych scen, ale skupiając się w głównej mierze na Jasmine, ciężko do tego podchodzić oczekując uśmiechu na twarzy. To dramat o materialistce. Samotnej, szukającej miejsca na ziemi. Nie idzie to „jak po sznurku” zwanym kom-romem, choć niejednokrotnie próbuje zwodzić w tym kierunku. Atutem jest niechronologiczne podejście – choć z początku, przyznaję, może razić. Wymieszanie jej przeszłości z mężem Halem (Alec Baldwin) i dzisiejszej Jasmine. Kontrast brutalny, nie tylko w statusie społecznym.
Wielu pewnie napiszę, że to najlepszy film Allena ostatnich lat. Może nie będę do niego wracał, jak do „Co Nas Kręci, Co Nas Podnieca” - to tylko moja słabość do tamtejszej wartości komediowej - ale ciężko będzie tym słowom zaprzeczyć. „Blue Jasmine” jest dobre! – 7/10
Ja osobiście uwielbiam (dla niektórych głupawe) komedie z lat 70 i 80 pana Allena, w których gra on sam. Ostatnio strasznie nudzi, a czasem jest po prostu wulgarny. Choć w tej ostatniej kategorii jest genialny w Jej Wysokość Afrodyta. Zobaczcie Bananowy Czubek ('Bananas') albo Drobne Cwaniaczki ("Small Time Crooks")!
OdpowiedzUsuńTomek