Na potrzeby promocji "Panaceum" stworzono całą kampanię reklamową wspomnianego fikcyjnego leku - Ablixy. Jest profesjonalna strona internetowa "Try ablixa", nakręcono również reklamę telewizyjną (zamiast trailera pod tekstem). Obserwujemy w niej, jak pod wpływem leku ciemne chmury kłębiące się nad głowami cierpiących rozwiewają się, wpuszczając w ich życie promienie słoneczne, podczas gdy lektorka spokojnym, kojącym głosem recytuje olbrzymią listę możliwych efektów ubocznych specyfiku. Tytuł oryginalny "Side effects" (z ang. efekty uboczne) zdecydowanie lepiej naprowadza na pytania, które chcą postawić autorzy. Czy zażywając środki farmakologiczne zmieniające pracę naszego organizmu nadal pozostajemy sobą, jak stara się przekonać swoją żonę doktor Banks, podając jej betabloker przed ważną rozmową o pracę? Na ile jesteśmy świadomi ich działania? Gdzie jest granica ingerencji w chemię naszego mózgu, za którą nie jesteśmy już w stanie świadomie kontrolować swojego postępowania? Film wykorzystuje te pytania jako efektowny sposób na zawiązanie fabuły, ale skłania do zastanowienia się nad problemami, o których łykający tonę medykamentów świat woli raczej nie myśleć.
W filmie przewija się również (wałkowany w naszym kraju w nieskończoność) temat przenikania się środowisk biznesu farmaceutycznego i lekarskich. Na wspólnym lanczu koledzy po fachu doktora Banksa przechwalają się jakie to prezenty dostali od firm, z którymi współpracują. Myślę, że w wielu osobach oglądających tą scenę od razu zrodzi ona niesmak i wątpliwości na ile później ci lekarze, zalecając kurację, będą kierowali się jedynie dobrem pacjenta. Niemniej scenarzysta dostrzegł szansę, by pokazać tę relację firm i lekarzy w dzisiejszym świecie, którym rządzi informacja, jako nie tak oczywistą i jednostronną jak to się na pierwszy rzut oka może wydawać, przy okazji fundując nam dość niespodziewany zwrot akcji.
Steven Soderbergh przyzwyczaił nas, że jego produkcje goszczą na ekranach nawet częściej niż Woodiego Allena. W ostatnich latach skupiał się na mniej lub bardziej udanych eksperymentach, bawiąc się filmowymi gatunkami (vide "Ścigana", czy "Magic Mike") i podobnie jest tym razem. "Panaceum" to dopieszczony do granic możliwości thriller w duchu bardzo modnego ostatnio, Alfreda Hitchcocka. Jak zwykle u Soderbergha klimat budują zdjęcia (sam jest ich autorem, ukrywając się pod pseudonimem Peter Andrews). Każdy kadr jest przemyślany, pełno w nich znaczących detali, ze starannie dobraną tonacją, odwołującą się często do schematów zakorzenionych w nas chociażby przez reklamy. Korzystając z potężnego arsenału trików (częściowo zapożyczonych od mistrza Hitchcocka), reżyser precyzyjnie buduje napięcie, które mimo że scenariusz nie jest jakoś bardzo nieprzewidywalny, utrzymuje się właściwie do końcowych napisów. Wśród aktorów warto na pewno wyróżnić Rooney Mare, radzącą sobie świetnie z ciekawą, niejednoznaczną postacią, ale cała obsada nie schodzi poniżej dobrego poziomu.
Gdy oglądałem poprzednie produkcje Stevena Soderbergha dziwiłem się, czemu nie zrobi sobie w końcu przerwy. Wydawał mi się twórcą wypalonym, kręcącym filmy z przyzwyczajenia, trochę na siłę. Jeśli "Panaceum" to, jak zapowiada, jego pożegnanie z kinowymi ekranami, to według mnie godne. Dzieło wreszcie spójne i dopracowane. Historia, która w rękach mniej sprawnego realizatora nie miałaby połowy tej magii. Sprawiająca, że mam nadzieję, że swojej obietnicy nie dotrzyma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz