Mogłoby się wydawać, że w warstwie fabularnej Derek Cianfrance - twórca "Blue Valentine" - nie proponuje nam niczego odkrywczego. Ot, starcie złego przestępcy (trzeba jednak przyznać, że wzbudzającego sympatię) Luke'a z dobrym policjantem Averym. Takie historie kino proponowało nam wiele razy. Jednak tym, co odróżnia tę opowieść od innych, jest jej wielowątkowość. Rywalizacja pomiędzy głównymi antagonistami nie stanowi bowiem centralnego punktu w filmie, lecz jest tylko pretekstem do innych ważnych wydarzeń, które niczym w greckiej tragedii, mają wpływ na przyszłe pokolenia bohaterów.
Początek filmu to historia Luke'a. Tajemniczy główny bohater, za maską twardziela i skórą pełną tatuaży, skrywa człowieka z uczuciami, które wybuchają chociażby w trakcie chrztu jego dziecka w kościele. O postaci granej przez Goslinga wiemy tylko to, że miał ciężkie dzieciństwo i nie miał ojca. W związku z tym bohater nie chce, aby jego syn był naznaczony takim samym piętnem, jak on sam. Dlatego chce stworzyć jemu oraz jego matce Rominie (Eva Mendes) godne warunki do życia.
Świetne ujęcia, pokazujące nocne życie miasta oraz dzienne podróże motocyklowe Luke'a, są znakomicie przedstawione przez autora zdjęć - Seana Bobbitta. Ładnym kadrom towarzyszy niezwykle klimatyczna muzyka Mike'a Pattona, wokalisty i multiinstrumentalisty Faith No More. W zasadzie jedyne, do czego mógłbym się przyczepić w tej części filmu to...przesyt tego wszystkiego. Po prostu twórcy przesadzili nieco z przedłużaniem pewnych scen, które miały chyba pokazać maestrię ekipy technicznej. Co za dużo, to niezdrowo i muszę przyznać, że odczuwałem momentami znużenie kolejnymi widoczkami pięknych Stanów Zjednoczonych.
Ciekawym zabiegiem Cianfrance'a jest zmiana w połowie filmu głównego bohatera. Cieżar gry zaczyna spoczywać na barkach Coopera, który jak dla mnie zagrał bardzo przekonująco. Postać Avery'ego nie jest papierowa i jednoznaczna. Myślę, że Cooper znakomicie pokazał jej złożoność i to jak łatwo z ofiary stać się łowczym, pamiętając o tym, że najlepszą formą obrony jest atak. Wątek Avery'ego, opowiadający o korupcji w policji, to lekka kalka "Dnia próby", ale z innym schematem rozwiązania akcji. Warto odnotować w tej części świetną drugoplanową kreację Ray'a Liotty, który gra może rzadko, ale już jak występuje, to jego rola zawsze mocno zapada w pamięci.
Najbardziej poruszająca w filmie jest jednak historia synów głównych bohaterów i to jak jedna decyzja definiuje człowieka oraz jak wpływa na następne pokolenia. O tym, jak bardzo potrzebny jest odpowiedni wzorzec mężczyzny dla młodego chłopaka i że kwestia wysokiej pozycji zawodowej wcale nie wpływa na późniejsze, lepsze wychowanie dzieci. W tej historii moją uwagę zwrócił Dane DeHaan. Moje pierwsze skojarzenie, jak go zobaczyłem - "młody Mick Jagger" i gdyby ktoś się zdecydował na ekranizację biografii The Rolling Stones, to ten młodzian powinien zagrać Jaggera. Chłopak ma wyjątkowo charakterystyczną twarz, a swoją rolę zagrał tak przekonująco, że obok Coopera to najlepsza kreacja w filmie. Tych dwóch postawiło tak wysoko poprzeczkę, że gra Goslinga na ich tle wydaje się być tylko poprawna.
Początkowo zamierzałem ocenić film nieco niżej. Ma on kilka drobnych wad (np. kiepska charakteryzacja aktorów w momencie, gdy akcja przenosi się w czasie czy przydługie sceny motocyklowych popisów Goslinga), ale ze względu na sprawne połączenie wszystkich wątków, świetną grę aktorską, stronę wizualną oraz ścieżkę dźwiękową, muszę oddać Cianfrance'owi, że stworzył bardzo dobre dzieło, które mnie poruszyło i trzymało w napięciu do końca.
Jak dla mnie dwie bardzo przeciętne "pulp fiction" połączone dla nadania pozorów głębi w jedno, z wydumanym, niewiarygodnym zakończeniem (gdyby to chociaż na faktach było, to mógłbym się chwilę zadumać nad przewrotnością losu, tak..). Ot drogi i niemożebnie długi film klasy B z ładnymi zdjęciami.
OdpowiedzUsuń