poniedziałek, 24 czerwca 2013

7 dni w Hawanie **

Moje wyobrażenie Hawany sprowadza się do wizji miasta gorącego, radosnego i tętniącego życiem w rytmie salsy, pomimo wszechobecnej biedy i uciążliwości ustroju. Wybrałam się na "7 dni w Hawanie", aby poszerzyć wiedzę i skonfrontować wyobrażenia z prawdziwą twarzą kubańskiej metropolii.

"7 dni w Hawanie", to kolaż zaprezentowany przez siedmiu reżyserów, każdy z siedmiu dni opowiada inną historię, które łącznie mają przybliżyć obraz tego miasta. Wkraczamy w nich w świat Hawany, poniekąd takiej jak widzą ją turyści, tętniącej nocnym życiem, z niekończącymi się dyskotekami, z oszałamiającymi dziewczynami, dla których przybysze, uwodzeni zarazem kubańską muzyką, nieodmiennie tracą głowę. Na tym tle moją uwagę przykół wątek Emira Kusturicy. Reżyser, będący w dołku ze względu na małżeńskie problemy, od Kubańczyków uczy się jak docenić własne życie. Tubylcy, nie posiadający zbyt wiele, nierzadko są bardziej szczęśliwi niż przyjeżdżające do Hawany gwiazdy kina. Są też i Kubańczycy, którzy żyjąc w biedzie, pragną normalnego życia i marzą o emigracji. W opowiedzianych historiach autorom udaje się również zaznaczyć kilka innych akcentów, oddających niepowtarzalność Kuby i jej mieszkańców. Czasami są to elementy dosłowne, a czasem mające charakter nieco poetycki. Niestety jednak, przez dużą część filmu z ekranu wieje nudą. Często widz ma wrażenie, że film nie opowiada o niczym, a w niektórych pojawiających się wątkach trudno odgadnąć, jaki był zamysł autora.

Ogólnie niezbyt wiele można Kuby przez siedem ciągnących się w nieskończoność dni zobaczyć. Kiedy z jednej strony widzę, że Kuba to muzyka, śpiew, radość i smutek, bieda i nadzieje (tylko czy tego nie wie każdy z nas, bez oglądania filmu?), to jednocześnie... odliczam minuty do końca seansu. Niestety, tylko w pierwszych trzech dniach zaprezentowano całkiem fajne historie, kolejne cztery dni przedstawiają nudne i bezbarwne wątki. A kiedy dwa z nich, poświęcają zdecydowanie zbyt wiele czasu na ukazanie religijności i zabobonności mieszkańców Hawany, trudno nie zauważyć, że nie odnoszą się one w żaden szczególny sposób do stolicy Kuby. Dlatego obietnica, że "7 dni w Hawanie" będzie portretem tego miasta, nie zostaje wypełniona.

Nie trafia do mnie koncepcja ani forma "7 dni...". Przedstawienie zupełnie różnych historii, które gdzieś tam niby się łączą, ale nie daje to żadnego efektu, a każdy kolejny dzień jest coraz bardziej męczący w odbiorze. Mam wrażenie, że czasem oglądam reportaż, a czasem dramat obyczajowy. Patrząc całościowo wychodzi średnio udany kolaż. W jednym albumie znajdujemy piękne zdjęcia, ale z wybrakowanych i pomieszanych kliszy.

(Z podziękowaniami dla pewnej Pani, która nie tylko towarzyszyła mi przez siedem dni w Hawanie, lecz także współpracowała przy przelewaniu myśli na "papier")


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz