Zauważyłam, że w filmie niektórzy doszukują się pastiszu westernu. Moim zdaniem to raczej parodia tego gatunku albo makaroni westernu. Tarantino w moim odczuciu wyśmiewa kowbojów i szeryfów, strzelaniny i bójki, walkę z przestępczością i ogólnie pojęte zwyciężanie dobra nad złem. Typowy dla Tarantino rozlew krwi i czarny humor jest w filmie wręcz groteskowy, a bohaterskie czyny wyzwolonego Django umiejscowione tuż przed wojną secesyjną to wręcz historyczna ironia.
Akcja filmu momentami jest strasznie wolna, sceny konnej jazdy po Dzikim Zachodnie dłużą się niemiłosiernie, ale owe spowolnienie nie jest moim zdaniem wymuszone, daje bowiem możliwość bliższego poznania bohaterów i buduje napięcie (a przy okazji zdjęcia krajobrazów cieszą oko).
Mieszane emocje budzi muzyka, z jednej strony Ennio Morricone, znany już ze spaghetti westernów Sergia Leone, czy Johny Cash, z drugiej ... James Brown i 2Pac. Wyobraźmy sobie: stan Missisipi, kowboje, konie i lecący z głośników rap i R'n'B. Żadną miarą nie pasuje on do konwencji westernu. Być może Tarantino dobrał współczesną muzykę, której głównymi twórcami są czarnoskórzy wokaliści, aby stanowiła kontrast z niewolnictwem, ale mnie jednak od nadmiaru zabawy ze stylami bolały uszy.
Aktorzy raczej nie zawiedli. Foxx dobrze się spisał w roli zdeterminowanego i odważnego byłego niewolnika. Jeśli chodzi o czarne charaktery, po raz kolejny podoba mi się gra DiCaprio, tym razem jako Calvina Candy - wpływowego i zamożnego właściciela wielu plantacji (Candylandu) i niewolników, dla mnie stanowiącego symbol dekadentyzmu w kwestii niewolnictwa. Niezła jest również gra Samuela L. Jacksona, sam fakt, że nie da się lubić postaci, którą stworzył świadczy o tym, że zagrał dobrze. Jednak numerem jeden z obsady jest według mnie Christoph Waltz. Widząc jego grę, jestem w stanie uwierzyć, pomimo absurdalnych scen w filmie, w jego umiejętności, inteligencję i dobre serce. Jest przy tym przezabawny, podobnie zresztą jak w "Bękartach Wojny".
Jako, że jestem z natury mocno wrażliwa, to pomimo żartobliwej konwencji filmu przeraża mnie świadomość bezwzględności i brutalności wobec niewolników. Parodia w zestawieniu z niewolnictwem wydaje się trochę kontrowersyjna. Co prawda ten sam zabieg Tarantino zastosował w "Bękartach wojny" wplatając parodię w drugą wojnę światową i holocaust, ale w "Django" kontrast wydaje się silniejszy. Dzieje się chyba tak za sprawą podkreślenia w filmie ogromu cierpienia uciemiężonych ludzi i bardzo brutalne sceny (walka niewolników, rozszarpanie D'Artagnana przez psy). Okrucieństwo jest dosadne, poraża, ale w ten sposób Tarantino zostawia swoją wizytówkę, a rozlew krwi w koncówce filmu, wydaje się zabawny i "lekki".
Film ten wypada na tle poprzednich produkcji Quentina Tarantino troszkę słabiej. Nie wiem czy jest to kwestia fabuły, czy może po prostu styl tego reżysera nie pasuje do westernu, do którego nawiązuje "Django", tak jak pasował do filmu wojennego w "Bękartach" i azjatyckiego kina sztuki walki w "Kill Billach". W każdym razie Tarantino poniżej pewnego poziomu nie schodzi i cały czas wciąga i zaskakuje.
Super recenzja! Przydała mi się. Dziękuje:)
OdpowiedzUsuńA ja dziękuję za miły komentarz :-)
OdpowiedzUsuńniedojrzała recenzja
OdpowiedzUsuń