"Witamy u Rileyów" to historia pewnego małżeństwa, z długim - ponad 30-letnim stażem - które jakiś czas temu straciło swoją córkę. Małżonkowie są zmęczeni i znużeni życiem, a kryzys wieku średniego dotyka szczególnie Douga (granego przez Jamesa Gandolfiniego), który pod pretekstem podróży służbowej do Nowego Orleanu zostaje tam i poznaje młodziutką striptizerkę Mallory (Kristen Stewart). Ta znajomość zmienia jego życie, ponieważ Doug, któremu owa panienka przypomina nieco zmarłą córkę, zaczyna otaczać ją opieką - zupełnie jakby chciał ją "ulepić" na wzór swojej zmarłej córki.
Nie ukrywam - film był dla mnie przeraźliwie nudny, nic nie wnoszący w kwestii godzenia się z życiem po śmierci bliskiej osoby. Dodatkowo zawiedli mnie wykonawcy. Zawsze jak będę patrzył na Gandolfiniego, to będę widział Tony'ego Soprano z popularnego serialu. I chyba właśnie role gangsterów w czarnych komediach, to powinien być główny target filmowy pana Jamesa. Źle mi się oglądało go w roli porządnego, znużonego i udręczonego przez życie faceta w średnim wieku. Kristen Stewart jako młodociana prostytutka gra mocno przeciętnie. Gwiazda "Zmierzchu" ma raczej ubogi repertuar środków wyrazu i w tym filmie było to widać aż za bardzo. Jak oglądałem wzajemne interakcje i dialogi bohaterów, to zacząłem się zastanawiać jak w rolach dwójki postaci wypadliby np. Robert De Niro i - chyba moja ulubiona aktorka młodego pokolenia - Evan Rachel Wood? Czy potrafiliby rozruszać schematyczny scenariusz, dodać troszkę więcej błysku jego fabule i tchnąć po prostu w niego życie? Myślę, że mogłoby tak być.
Reasumując - kino ciężkostrawne i chyba jego jedynym atutem jest nostalgiczna muzyka Marca Streitenfelda. Ogólnie jednak nie polecam. A już szczególnie przy deszczowej pogodzie, która może pogłębić nieco dekadencki nastrój filmu. I można wtedy zdecydowanie przesadzić z whisky albo jakimś innym mocnym trunkiem ;)
Wracaj do kapci krytyku. Zaparz sobie herbaty, tej malinowej, jak lubisz. I nie pisz więcej żadnych recenzji.
OdpowiedzUsuń