Reżyser James Marsh (znany najbardziej z oskarowego dokumentu "Człowiek na linie") opowiedział historię Hawkinga od momentu jego czasów studenckich na Uniwersytecie w Cambridge, aż po otrzymanie tytułu szlacheckiego od Brytyjskiej Królowej, którego się zrzekł. Przyszły geniusz od początku daje się poznać jako osoba niebanalna, oryginalna, mająca ciekawe teorie dotyczące wszechświata. W międzyczasie Hawking poznaje Jane - studentkę romanistyki, która się w nim zakochuje i niedługo zostaje jego żoną. Jego szczęśliwe życie prywatne i zawodowe zostaje przerwane przez chorobę - stwardnienie zanikowe boczne. Lekarze dają mu dwa lata życia, ale jak widać medycyna potrafi się mylić.
Film skupia się przede wszystkim na pokazaniu życia małżeńskiego Hawkingów, nie unikając jednak pewnych niedomówień dotyczących ich wzajemnych relacji w filmie. Zabrakło mi chociażby głębszego poruszenia kwestii światopoglądowych małżonków - ona katoliczka, on ateista, co powinno nieść ze sobą sytuacje sporne w rodzinie. Podobnie jest z kontaktami Hawkinga ze swoimi dziećmi - w filmie dzieci fizyka są anonimowe (nie kojarzę, żeby się w ogóle odzywały) i w pewnym momencie nawet gdzieś znikają, aby się pojawić dopiero w finałowej scenie. Trudno zatem powiedzieć jak wyglądały ich relacje z ojcem. Mam wrażenie, że twórcy filmu prześliznęli się również po historii Jonathana Hellyera (Charlie Cox), przyjaciela rodziny, którego to wątek był nijaki.
Eddiego Redmayne zacząłem kojarzyć od czasów mdłej roli w "Mój tydzień z Marilyn". Jakby mi powiedziano, że aktor ten cztery lata zdobędzie Oskara za najlepszą pierwszoplanową rolę męską, to uznałbym, że ktoś postradał zmysły. Największym atutem Redmayne’a było fizyczne podobieństwo do Hawkinga. Aktor na pewno nieźle oddał grę gestów charakterystycznych dla fizyka, potrafił pokazać emocje bohatera. Natomiast trudno było oczekiwać od niego, że będzie emanował soczystymi monologami, skoro od połowy filmu jego bohater przestaje mówić. Ogólnie przy tak skonstruowanej postaci jak Hawking myślę, że Redmayne sprostał w roli fizyka. Z kolei Jones zagrała dobrze, chociaż jestem ciekaw na ile w filmie było prawdziwej Jane. Gdyby oprzeć się tylko na tym jak została ona pokazana, to można by było odnieść wrażenie, że to święta kobieta, która rzadko okazywała chwile słabości. A przecież młoda dziewczyna, która musi opiekować się chorym mężem i dodatkowo trójką dzieci miała na pewno zdecydowanie więcej chwil załamań niż było to pokazane w filmie.
"Teoria wszystkiego" to zdecydowanie poziom niżej niż opowieść o innym wybitnym naukowcu Johnie Nashu z "Pięknego Umysłu". Zabrakło przede wszystkim ikry, którą miały postaci z tamtego filmu i wiarygodności, jaką emanowała tamta historia. Wyszła za to schematyczna, mało poruszająca biografia, która raczej nie wnosi nic nowego do naszej wiedzy o Hawkingu.
Jak dla mnie niepotrzebnie zrobili z tego romansidło. Podchodząc do filmu o jednym z najtęższych umysłów współczesnego świata spodziewałem się zobaczyć, jak swoją pracą naukową wplywa on na tenże świat, a w zamian dostałem historyjkę o niepełnosprawnym chłopaku, jego dążeniu do celu i relacjach z kobietami. Super, fajno, podziwiam, ale żeby przedstawić taką historię nie potrzeba było wykorzystywać tak barwnej i ciekawej postaci, a wystarczyłby zwykły Kowalski.
OdpowiedzUsuńprawda
Usuń