Po czterech latach przerwy i ostatnim przeciętnym - jak na historię o Bondzie - "Quantum of Solace", w końcu doczekaliśmy się nowego dzieła o agencie 007.
Film otwiera niezwykle widowiskowy prolog. Co prawda początki wszystkich Bondów są efektowne, ale tym razem jest zaskakująco ze względu na nietypowe zakończenie. W każdym razie wstęp ze świetną oprawą graficzną i piosenką w wykonaniu Adele mocno wciska w fotel. Początek kształtuje późniejszą fabułę, bowiem agent 007 wpada w dołek psychiczny, zaczyna mocno nadużywać alkoholu, wycofuje się ze służby. Aż do pewnego momentu, kiedy oczywiście wraca.
Za reżyserię Bonda wziął się Sam Mendes. Trudno może dostrzec w filmie jakąś szczególną rękę twórcy "American Beauty", ale potrafił on dobrze połączyć dwa gatunki filmowe, czyli czyste kino akcji z dramatem psychologicznym. Bond jest zmęczony życiem agenta, rozczarowany swoimi zwierzchnikami. Walcząc z wrogiem powraca do swojej przeszłości, w której czuje się bezpiecznie i której jednocześnie nienawidzi. Film pogłębia jego więzi emocjonalne z M. (świetna po raz kolejny Judi Dench - określiłbym ją jako "Anthony Hopkins w spódnicy"). Bond, który jest sierotą, traktuje ją jak matkę, chociaż zbyt łatwo przechodzi do porządku dziennego nad "zdradą" M. z początku filmu. Ale błyskotliwe dialogi pomiędzy tą dwójką to wielka klasa. Zresztą w ogóle poczucie humoru w filmie jest najwyższej próby.
Jest tutaj wiele odniesień do dzisiejszych czasów, mód i tzw. politycznej poprawności. "Szpieg jest wśród nas" - to tylko smutna konkluzja, że problemem wywiadu i tajnych agentur nie są terroryści czy obce mocarstwa, tylko zwalczanie własnych agentów, którzy zostali niegdyś brutalnie wykorzystani przez swoich zwierzchników. Ciekawie też wygląda sposób przedstawienia nowego modelu agenta Q, który wygląda jak mól książkowy i kujon, mając w małym palcu wszelkie nowinki techniczne. Początkowo młody Q kpi sobie z Bonda, sugerując że nowoczesny agent powinien być taki jak on. Oczywiście później w trakcie filmu okazuje się, że ważniejsi są jednak ludzie, a nie komputery, co w jednej z akcji 007 dobitnie pokazuje. Kończący film wątek z czarnoskórą Moneypenny miał chyba również pokazać, że świat i czasy się zmieniają i trzeba się z tym godzić.
To, co obniża w moim przekonaniu wartość filmu, to niejako jego wtórność w stosunku do innego głośnego dzieła sprzed kilku miesięcy o superbohaterze, czyli Batmana. Podobnie jak w filmach o "Mrocznym Rycerzu" mamy tutaj do czynienia ze zmęczeniem psychicznym swoim dotychczasowym życiem głównego bohatera. Zresztą jest jeszcze kilka innych podobnych elementów łączących te dwa filmy. Postać przeciwnika Bonda - Raoula Silvy to jakby bardziej komiczna wersja Jokera. Sama rywalizacja Silvy z Bondem też przypomina wątek Batmana i Jokera. Postać grana przez Javiera Bardema jest przez większość filmu o krok przed 007. Nie ma w niej jednak aż takiej głębi jak w postaci Heatha Ledgera, nie niszczy on aż tak psychicznie głównych bohaterów jak wróg Batmana. Ale muszę przyznać, że ze względu na jedną scenę w filmie Silva w wykonaniu Bardema budzi przerażenie i powoduje, że stanowi on dla mnie najbardziej charakterystycznego wroga Bonda od wielu lat. Początkowo zirytowała mnie natomiast w filmie pewna kwestia natury obyczajowej. W trakcie pierwszego spotkania Bonda z Silvą, ten pierwszy daje lekko do myślenia widzowi, że może być biseksualny. Myślę, że była to jednak ironia i dystans głównego bohatera do siebie. Nie sądzę bowiem, żeby twórcy chcieli burzyć pomnik i wyrażać wątpliwości, co do seksualności Jamesa.
O ile doceniam rolę hiszpańskiego aktora, to niestety w filmie jest zdecydowanie za mało ładnych dziewczyn. Większą rolę ma czarnoskóra Naomie Harris, która jednak jakoś szczególnie wystrzałowa dla mnie nie jest. Bérénice Marlohe jest ładniejsza, ale jej wątek się szybko urywa. Generalnie od czasów Sophie Marceau i Hale Berry z Bondów jeszcze z Pierce'm Brosnanem nie było kobiety, która zapadłaby mi w pamięci. Na szczęście w filmie nie brakuje Astona Martina, charakterystycznego motywu muzycznego i kółeczka ze strzelającym agentem, czyli tych wszystkich elementów, za które pokochaliśmy Bonda.
Reasumując, film jest bardzo dobrze zrobiony i wciągający. Nie ma w nim przesytu efektów specjalnych i fani agenta powinni być z niego zadowoleni. Chociaż myślę, że znajdą się też tacy (jak np. ja), którzy jednak będą woleli stare Bondy z Seanem Connery i Rogerem Moorem. Ale jak na 50. rocznicę od pierwszego filmu o najsłynniejszym agencie jestem zadowolony, że Bond w gruncie rzeczy aż tak bardzo się nie zmienił i nadal trzyma dobry fason.
