niedziela, 26 lutego 2012

Mój tydzień z Marilyn ***

Mało odkrywcza, przeciętna opowieść, ukazująca kulisy powstawania filmu "Książę i aktoreczka" i związaną z nim historię symbolu seksu lat 50. i 60. - Marilyn Monroe.

Film zaczyna się obiecująco, bo od występu Marilyn (granej przez Michelle Williams) na scenie, co od razu przywołuje ducha i klimat Hollywood lat 50. (nie widuje się już raczej takich występów we współczesnym kinie). Później już niestety nie jest tak dobrze, bowiem historia Marilyn dla osoby, która zna ją z wielu filmów dokumentalnych i książek na pewno nie jest odkrywcza i nie wnosi nic nowego do wiedzy o życiu MM. Po filmie zacząłem się zastanawiać czy akurat dobrze, że przedstawiono ten etap życia Marilyn. Bo jak dla mnie nic w nim nadzwyczajnego nie było pokazane. Chyba ciekawsze byłoby przedstawienie symbolu seksu dwa lata później w trakcie kręcenia scen do jednej z najwybitniejszych komedii w historii kina - "Pół żartem, pół serio". Na planie tego filmu podobno działo się sporo (burzliwy okres życia małżeńskiego z Arthurem Millerem, całkowita degrengolada emocjonalna Marilyn, a mimo to jej wspaniała rola Sugar Kowalczyk). I chyba szkoda, że nie sięgnięto do tamtego etapu jej życia. Szczególnie, że ciekawe by było zobaczyć, kto zagra rolę - chociażby Jacka Lemmona ;).

Michelle Williams wypada wiarygodnie jako Marilyn. Aktorka bardzo dobrze ukazuje jej zmienność nastrojów, złożoną osobowość, niepewność, bezbronność. Gorzej wypada w zbliżeniach, bo nie jest taka śliczna jak legenda kina (oglądając film razem z Mr. White'm zastanawialiśmy się jak w tej roli wypadłaby Scarlett Johansson, która jest ładniejszą kobietą od Williams, a i grać przecież potrafi). Ale na pewno pod względem aktorskim Michelle była mocnym punktem filmu. Inni odtwórcy ról jakoś nie porwali mnie swoją grą. Główna postać męska w filmie, czyli Colin Clark grany przez niejakiego Eddie Redmayne'a chyba w założeniu miał wyglądać przeciętnie i ogólnie grać bez wyrazu, żebyśmy bardziej uwierzyli w "amerykański sen" i w to, że nawet takiemu "chłopusiowi" może zdarzyć się pięć minut sławy. Kenneth Branagh gra poprawnie, ale jakoś nie do końca mnie przekonuje w roli dystyngowanego Laurence'a Oliviera. Julia Ormond wypada blado jako Vivien Leigh. Swoje zrobiła (zresztą jak zwykle) Judi Dench jako Dame Sybil Thorndike. Szkoda tylko, że tak mało jest jej na ekranie. Ciekawostką filmu jest też uroda aktorek drugoplanowych. Chociażby sekretarka na planie filmowym grana przez Mirandę Raison, wygląda lepiej od Marilyn w wykonaniu Williams ;). Hollywood powinno zdecydowanie lepiej wykorzystywać jej warunki fizyczne ;).

Minusem filmu jest to, że nie poczułem w nim za bardzo klimatu lat 50., czyli tego ducha Hollywood, który świetnie potrafił pokazać chociażby Martin Scorsese w swoim "Aviatorze". Ani aktorzy (poza drobnymi wyjątkami), ani muzyka, ani zbliżenia kamery nie dały mi poczucia przeniesienia się w tamte czasy. Denerwująca jest też muzyka towarzysząca przez pierwsze 20 minut. Miałem wrażenie, że oglądam bajkę dla dzieci, a nie historię opartą na faktach.

Film ten jest na pewno dobrą opowieścią dla osób, które nie interesowały się dotychczas życiorysem Monroe. Dla osób, które znały lepiej jej losy - ta historia nic nowego nie wniesie. Bo to, że MM miała złożoną osobowość z bagażem emocji i doświadczeń, wiedziałem na długo przed tym seansem. A po filmie dowiedziałem się jedynie, że Colin Clark miał fajne wspomnienia, których można mu pozazdrościć.

A oto i Michelle Williams jako Marilyn Monroe:

3 komentarze:

  1. Przede wszystkim nie zgadzam się, że Scarlett mogłaby lepiej, zagrać MM ,bo gdzie jej tam do Monroe - ani uroda, ani talent , no może figura...Natomiast pomysłowi, żeby nakręci film, Którego tłem byłyby kulisy powstawania ,,Pół żartem pół serio" - to całkiem dobrze pomyślane.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do MM Scarlett zdecydowanie brakuje. Ale porównując do Michelle Williams to jeśli nie talentem, to przynajmniej urodą bije ją na głowę. Gdy kamera robiła najazd na twarz Michelle było dosyć boleśnie oczywiste, że nie oglądamy na ekranie seksbomby. Inna sprawa czy Scarlett potrafiłaby tak flirtować z kamerą, ale to tylko rozważania teoretyczne. Prędko się nie przekonamy

      Usuń
  2. Może tak: nie ma drugiej MM i żadna, jak do tej pory aktorka nie była bliska ideału. Najgorsza była ta, która zagrała w "Blondynce" (ale to tylko moje zdanie.

    Ten film obejrzałam, jako ciekawostkę. Jest przeciętny.

    OdpowiedzUsuń