sobota, 12 sierpnia 2017

Król Artur: Legenda miecza ****

Już pierwsze kadry “Króla Artura: Legenda miecza”, epicki atak jadącej na gigantycznych słoniach armii czarownika Mordreda na twierdzę Camelot, nie pozostawiają złudzeń. Gdy Guy Ritchie bierze się za legendę, to legenda idzie na kompromis. W swej interpretacji mitu Ritchie postanowił połączyć dwa aktualnie najbardziej intratne gatunki, fantasy w stylu “Gry o tron” (z której pożyczył też paru aktorów) z opowieścią o superbohaterze a la Marvel, ale by nie wychylać się za daleko poza znajome terytorium, zasiedlił powstały świat angielskimi cwaniaczkami, których z taką czułością portretował w “Przekręcie” czy “Rocknrolla”.

W fabule z mitu ostał się właściwie tylko miecz i Artur. Po uwerturze w postaci wspomnianej bitwy, żądny władzy, sprzymierzony z ciemnymi mocami Vortigern (Jude Law) morduje swojego brata, króla Uthera (Eric Bana) i jego żonę, a z życiem udaje się ujść jedynie młodziutkiemu synowi króla Arturowi (Charlie Hunnam). W łódce niesionej siłą nurtu spływa on z Camelot aż do portowego Londinium. Przygarnięty przez prostytutki, wychowuje się w burdelu, lata na ulicy hartują go i wyrasta na lidera lokalnej bandy rzezimieszków (i tak miękko lądujemy w świecie filmów Ritchiego), gdy oto wody wokół Camelot opadają i ukazuje się wbity w skałę Excalibur…

Nie da się ukryć, że właśnie scenariusz jest największym problemem filmu. Postacie (może poza Vortigernem, którego żądza władzy zmusza do trudnych decyzji) są płaskie jak kartka papieru, nie ewoluują ani o jotę i są jedynie wehikułami pchającymi akcję do przodu. Fabuła to jakby “kopiuj-wklej” przepisu na grę komputerową, z następującymi po sobie misjami w różnych lokalizacjach o schemacie: dojdź do punktu, pokonaj bossa, zyskaj trochę punktów doświadczenia przed kolejną misją. Dialogi, choć dowcipne w stylu klasycznego Ritchiego (na początku filmu miałem ostry dysonans poznawczy, co Hunnam wypowiedział kwestię, ja szukałem na ekranie Jasona Stathama), służą jedynie zarysowaniu kontekstu do mającej nastąpić kolejnej sceny akcji.

Co zatem sprawia, że tę do bólu przewidywalną historię, o głębokości emocjonalnie wyschniętej kałuży ogląda się całkiem przyjemnie? Akcja, akcja, akcja. Tempo opowieści jest zawrotne i przywodzi na myśl “Adrenalinę” ze wspomnianym już Stathamem, a reżyser używa wszystkich swoich firmowych sztuczek montażowych, by fabułę jeszcze zagęszczać. Tu nie ma miejsca na chwilę oddechu, na zbędne wątki (próżno w tym “Królu Arturze” szukać np. romansu), na chwilę refleksji widza, czy to co ogląda ma jakikolwiek sens. Wizualnie jest oszałamiająco, piękne krajobrazy, dopracowane dekoracje i CGI, na które nie szczędzono imponującego budżetu (175 milionów dolarów). Skojarzenie z grą komputerową (ale w tym wypadku na plus) na pewno podsycała u mnie również choreografia walk, za którą odpowiadali ci sami ludzie co w naszym eksportowym produkcie “Wiedźmin: Dziki gon” - “Prime Fury Stunt Team”.

Podsumowując, “Król Artura: Legenda miecza” to czysty eskapizm. Jeśli masz ochotę na coś nie zmuszającego do myślenia, lubisz dynamiczną rozwałkę, fantasy i wczesnego Guya Ritchiego (ja lubię, stąd dość wysoka ocena), to będziesz się dobrze bawić. Jeśli nie, ten istny galimatias gatunków może się okazać mocno niestrawny.


środa, 14 grudnia 2016

Pitbull. Niebezpieczne kobiety ****

Kolejna część "Pitbulla" Partyka Vegi, jak wskazuje tytuł skupia się na kobietach. Zuza (Joanna Kulig) nakrywa męża z innym facetem, rzuca dotychczasową pracę, postanawia wstąpić do Policji i czynić świat bardziej sprawiedliwym. Podobnie, zdominowana przez małżonka Jadźka (Anna Dereszowska). Skazana za morderstwo Małgorzata (Alicja Bachleda-Curuś) zrobi wszystko by chronić siebie i dziecko. Samotnie wychowująca chorego syna Porucznik Izabela (Magdalena Cielecka), bez skrupułów łamie prawo dla lepszych wyników w pracy. Każda z nich nosi w sobie inną traumę i każda może być niebezpieczna...

Mamy na planie też kilku panów. Z poprzedniego filmu zostali tylko gliniarze: Majami (Piotr Stramowski), postać która jakoś specjalnie nie urzeka oraz Gebels (Andrzej Grabowski), również rola którą ciężko uznać za szczególną. Nie sposób za to nie napomknąć o Arturze Żmijewskim, który po latach ciepłego wizerunku księdza, wraca do roli kolesia, któremu chętnie dałoby się "w mordę". Natomiast największym atutem filmu jest główna rola gangsterska. Tym razem tradycyjnego mafiosa granego przez Lindę, zastępuje wschodzący talent, Sebastian Fabijanski, obsadzony jako młody-gniewny bandzior "Cukier". Aktor znany z "Belfra", świetnie wciela się w postać, która z jednej strony jest psychopatycznym bandziorem, z drugiej zaś niemalże bohaterem romantycznym i wizjonerem inspirującym się Schopenhauerem. Chociaż bardzo przekonująca jest Cielecka, niezłą grą wykazały się Curuś i Ostaszewska, to jednak kreacja Fabijańskiego sprawia, że filmem wcale nie rządzą kobiety. Współwinna jest tutaj Joanna Kulig, której ani postać, ani gra jakoś do mnie nie trafia.

Tym razem "Pitbull" jeszcze mocniej w porównaniu do poprzedniej odsłony ("Pitbull. Nowe porządki"), zmierza w kierunku komedii niż sensacji. Główny wątek kryminalny nawiązuje do afery paliwowej, ale jest zarysowany ogólnie i szybko, tak żeby widz nie śledził zbytnio logiki działań mafii. Wielość postaci i pobocznych wątków sprawia, że fabuła jest trochę niespójna. Mimo "szarpanej" akcji film wciąga. Z zainteresowaniem śledzi się rozwój wydarzeń, mając jednak nadzieję, że polskie realia, a zwłaszcza działania policji i system więziennictwa nie wyglądają w rzeczywistości tak fatalnie jak przedstawione przez Patryka Vegę. A o minusach fabuły można zapomnieć dzięki dobrej grze aktorskiej i zabawnym scenom.

Udaje się Patrykowi Vedze rozbawić salę kinową. Chociaż niektóre sceny są absurdalne a inne tak głupie, że aż śmieszne to "Pitbull" dostarcza zabawnej rozrywki. Gdzieś w tą komedię reżyser próbuje wpleść szarą rzeczywistość. Skorumpowaną policję, niesprawiedliwe wyroki, przemoc domową. I wypada to całkiem nieźle, ale są pewne granice. Niezbyt przemawia do mnie przeplatanie lekkich dowcipów z patologią typu noworodek topiony w toalecie. Tak jakby ktoś nie mógł się zdecydować czy chce rozśmieszać czy szokować brutalnością.

"Pitbull. Niebezpieczne kobiety" nie jest arcydziełem w kategorii film sensacyjny. Należy do niego podejść z przymrużeniem oka, nastawiając się na dowcip i przyzwoitą grę aktorską. W zasadzie wrażenia po obu Pitbullach są podobne, jednak jak to zwykle przy kontynuacjach bywa, nowszą część oceniam pół oczka niżej.

środa, 30 listopada 2016

Prosta historia o morderstwie ****

Jacek (Filip Pławiak) to młody funkcjonariusz policji, który rozpoczyna współpracę ze swoim ojcem, doświadczonym gliniarzem, Romanem (Andrzej Chyra). Kiedy okazuje się, że ojciec, coraz częściej sięga po alkohol i stosuje przemoc wobec matki Jacka - Teresy (Kinga Preis), dochodzi do eskalacji konfliktu w rodzinie. Dodatkowo spór ojca z synem zaostrzają nielegalne interesy Romana ze światem przestępczym, co dla praworządnego Jacka jest nie do przyjęcia.

Aktor Arkadiusz Jakubik, tym razem po drugiej stronie kamery, przedstawił jak w pozornie szczęśliwej rodzinie, która na zewnątrz wydaje się być idealna, jest dużo rys i pęknięć. Na szczęście reżyser pokazując mozaikę męskich charakterów, nie przerysował żadnej z postaci. Roman to nadużywający przemocy alkoholik, który coraz bardziej się stacza. Jacek stara się być całkowitym przeciwieństwem ojca. Stroni od alkoholu, jest uczciwy, stanowi wzorzec kandydata na policjanta. Destrukcyjne geny ojca wpływają jednak na niego i rozedrgany emocjonalnie chłopak nie potrafi do końca ułożyć sobie życia uczuciowego ze swoją dziewczyną. Dwóch braci Jacka: głuchoniemy i wrażliwy Paweł (Przemysław Strojkowski) chyba najgorzej znosi konflikty rodzinne, bo jest w wieku, gdy potrzebuje najbardziej ojca, z kolei średni brat Krystian (Mateusz Więcławek) to cynik, który już zaczyna robić szemrane interesy z "miejscowym establishmentem" i podąża drogą przestępstwa.

Wyraźnie widać na kim wzorował się Jakubik kręcąc film. Sam początek, a później towarzyszące fabule nerwowe zbliżenia kamerą, muzyka - czuć ewidentnie w tych elementach ducha filmów Wojciecha Smarzowskiego. Nawet sposób przedstawienia policjantów, którzy chętnie piją wódkę, prowadzą nielegalne interesy i wrzucenie do tego "kotła" młodego policjanta, próbującego walczyć z układami - to mały ukłon w stronę twórcy "Drogówki". Siłą filmu jest z pewnością retrospektywna narracja, która nakręca dwutorowo fabułę. Jakubik wie, kiedy zwolnić, a kiedy podkręcić tempo akcji i jego obraz chociaż "pachnie" nieco "smarzowszczyzną", to jednak odróżnia się mniej "fatalistycznym" klimatem.

Dużym walorem filmu jest aktorstwo. Powściągliwa gra Pławiaka (dla mnie małe polskie odkrycie filmowe 2016 roku), próbującego wyrwać rodzinę ze szponów despotycznego ojca, jest bardzo dojrzała. Chyra jak zwykle nie schodzi poniżej wysokiego poziomu. Jednym gestem, mimiką potrafił niezwykle realistycznie pokazać zmianę z dobrodusznego, kochającego ojca w bezdusznego potwora. Dobrze w roli matki wypada również Preis, która przekonująco oddała kruchość i tragizm swojej postaci. Ciekawie gra również Więcławek, który po podobnej roli w serialu "Belfer" po raz drugi udanie kreuje wizerunek młodego buntownika.

"Prosta historia o morderstwie" jako psychologiczna rozprawa o życiu rodziny nie jest może specjalnie oryginalna, ale niewątpliwie ma swój klimat i potrafi wciągnąć, a na samym końcu zaskoczyć. A to przecież chodzi w kinie.