W nagrodę za wytrzymanie pierwszych "piętnastu minut" do filmu wplątani zostają bohaterowie, kolejno w jakiś sposób związani z Arnoldem lub Isabellą. Poznajemy też sztukę, którą reżyseruje Arnold i o rolę, w której ubiegać się będzie Izzy. Jak się okazuje, paradoksalnie treść sztuki okazuje się ściśle bliska z faktycznym życiem bohaterów filmu. Powstaje z tego istny kogel-mogel, który chyba w zamyśle autorów filmu miał być zabawnym humorem sytuacyjnym, jednak według mnie śmieszne sceny, zachowania czy sploty wydarzeń można wymienić na palcach jednej ręki. Ziewając coraz częściej i głośniej, oglądam dalej, jednak nie opuszcza mnie pytanie po co...
Największym atutem filmu jest ciekawa postać Owena Wilsona, jednak jego gra aktorska nie porywa. Mam wrażenie, że to ta sama osoba, która przenosiła się w czasie w Paryżu Woodego Allena. W postaci Isabelli najciekawsza jest... uroda Imogen Poots. Natomiast próba naśladowania przez nią akcentu charakterystycznego dla Europy Wschodniej jest koszmarna dla ucha (zwłaszcza dla kogoś kto ten akcent zna). Pozostałe postaci w filmie raczej niczym się nie wyróżniają i ciężko zapamiętać coś ciekawego na ich temat lub odnieść się do jakości ich wystąpienia.
Przy słabej fabule, całkiem ciekawym zabiegiem scenarzysty są wszechobecne cytaty z perełek filmowych, jak choćby wspominane w filmie kilkukrotnie "Śniadanie u Tiffanego". Myślę, że gra słów i filmowe odwołania spodobają się wprawionym znawcom kina. Krytyk w kapciach przyznaje się jednak bez bicia, że wychwycił tylko nieliczne.
Macie ochotę na nudne 93 minuty? Obejrzyjcie "Dziewczynę wartą grzechu".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz