Główny bohater Gil (Owen Wilson), grający nie do końca spełnionego pisarza (kolejny już film Allena o podobnym typie postaci, zresztą Wilson gra, tak jakby chciał naśladować reżysera) i szykujący się do ślubu z Inez (Rachel McAdams), codziennie o północy spotyka bohaterów literatury, sztuki i malarstwa z lat 20. XX wieku, przenosząc się w świat tamtych lat. I tak Gil poznaje m.in. Ernesta Hemingwaya, Pabla Picassa, Scotta Fitzgeralda, Salvadora Dali...
Taki wątek, klimat Paryża, smakowite dialogi, z których słynie Allen, według wielu windują ten film na najlepsze dzieło reżysera od 25 lat. I teraz pewnie narażę się miłośnikom i fanom filmów Allena. Mianowicie, ja nie do końca kupuję tą przyjemną, ale w sumie pustą bajkę.
Postaci ukazane w "powrocie do przeszłości" Gila niczym mnie nie zaskakują. Poza zabawnym Brodym, wcielającym się w Salvadora Dalego, reszta aktorów w roli artystów z początku XX wieku nie zapada mi w pamięć. Dialogi i wzajemne interakcje Gila ze "śmietanką kulturalno-towarzyską" z dawnych lat też nie są aż tak zabawne, jakie mogłyby być, biorąc pod uwagę fakt, że postać graną przez Wilsona i dawnych bohaterów dzieli tak wiele lat. Być może jest we mnie trochę "mickiewiczowskiego mędrca szkiełka i oka", ale dziwiłem się głównemu bohaterowi, że wierzy w to wszystko co widzi i nie jest zaskoczony tym, że dawnych bohaterów epoki nie zastanawia jego strój czy sposób wysławiania się, który był jednak inny niż postaci sprzed blisko 100 lat.
Oczywiście wiem, że film ten należało traktować w kategoriach bajki i powinno wybaczyć się pewne logiczne nieścisłości. Gil to romantyk, który był tak zauroczony tamtym klimatem, że po prostu "odpłynął" i postrzegał rzeczywistość według własnego widzimisie. Klimat filmu nie zachwycił mnie aż tak, żebym poczuł jakąś wyjątkową nostalgię za Paryżem z tamtych lat. Pod względem odtworzenia starszej epoki zawsze dla mnie niedoścignionym wzorem będzie Martin Scorsese w "Aviatorze" (zdaje sobie sprawę, że to inny gatunek filmu niż "O północy....", ale Scorsese fantastycznie oddał ducha dawnych czasów) i to się nie zmieniło.
Sam wątek z przenoszeniem się postaci do innych czasów jest interesujący. Konkluzja, że każdy narzeka na miejsce i czasy, w których żyje i że chciałby żyć w innej epoce, jest dla mnie oczywista. Myślę, że człowiek jest już tak skonstruowany, że ma we krwi wieczne narzekanie i zawsze zastanawia się, co by było, gdyby żył kiedy indziej. A trzeba po prostu zaakceptować rzeczywistość taką, jaka jest i jak najwięcej czerpać z niej dla siebie korzyści. Taki wniosek można było wyciągnąć chociażby z ostatniej rozmowy Gilla z Adrianą.
Miałem zamiar iść do kina na "Zakochanych w Rzymie", ale wolę doczekać się w końcu jakiegoś "nowojorskiego" filmu Allena, o potencjale zbliżonym do chociażby "Co nas kręci, co nas podnieca". Jego "europejskie" filmy są dla mnie do zapamiętania głównie ze względu na widoki, o reszcie szybko zapominam. Tak też pewnie będzie w przypadku "O północy...". Wyszła rzecz ładna, ale nieco banalna i naiwna. Zdecydowanie dla romantyków, a nie ludzi twardo stąpających po ziemi.
Ciekawa opinia, do mnie "Co nas kręci co nas podnieca" nie trafia ani trochę. Za to Paryż, ach, można się w nim na prawdę zakochać! A przemijanie, narzekanie, niedocenianie rzeczywistości pewnie jest oczywiste, ale chyba o to autorowi chodziło - aby się zatrzymać i cieszyć się życiem, nie zmarnować go złymi decyzjami bo jest jedno i krótkie, a Paryż w każdym czasie będzie piękny....
OdpowiedzUsuńZakochanych w Rzymie też razie polecam. Bardzo podoba mi się kontynuacja "europejskiej serii". Rzym, choć pokazany z nie najlepszej strony również skłania do przemyśleń, a jeszcze bardziej bawi.