niedziela, 14 lipca 2013

Szklana pułapka 5 ***

Chyba nie ma drugiego bohatera kina akcji, do którego odczuwałbym tyle sympatii, co do Johna McClane. Everyman, glina z Nowego Jorku, który ma niesamowity talent do bycia "w złym miejscu w złym czasie" (jak sam przyznaje pod koniec tej części swoich przygód), pakując się raz po raz w sam środek awantur z międzynarodowymi terrorystami. Z każdej z tych przygód potrafi jednak wyjść obronną ręką, nie tracąc ani rezonu ani humoru i rzucając przy tym na lewo i prawo powiedzonkami w stylu nieśmiertelnego "yippeekayay". Gdy przebojem wdarł się do panteonu postaci kina akcji pod koniec lat osiemdziesiątych, wydawał się tam trochę nie na miejscu. Nie miał mrocznej przeszłości z Wietnamu, nie był robotem przysłanym z przyszłości, nie był nawet porządnie przypakowany. Może właśnie dlatego dużo łatwiej publiczności przychodziło utożsamienie się z nim. Czyż nie każdy Amerykanin, czy może nawet szerzej facet, chciałby podobnie się zachować, gdy przyjdzie chwila próby? Minęło dwadzieścia pięć lat, John, choć starzał się wraz z nierozerwalnie związanym z tą rolą Brucem Willisem (już w pierwszej scenie kumpel nazywa go żartobliwie "dziadkiem"), nie zatracił swojego szelmowskiego uroku. Niestety w piątej części swoich przygód wydaje się nie na miejscu, już nie tylko w towarzystwie sztywnych bohaterów innych produkcji, ale w swoim własnym filmie.

Scenarzyści "Szklanej pułapki 5" zdecydowali się przenieść akcję aż do Rosji (twórcom chyba nadal się wydaje, że Czarnobyl również do niej należy ;) ). Syn Johna - Josh (nieco drewniany Jai Courntney) wpada w kłopoty, a przynajmniej tak się tatusiowi wydaje i ten nie czekając ani chwili postanawia ruszyć z odsieczą... Do tej pory wszystkie odcinki cyklu były nierozerwalnie związane z do bólu amerykańskim pojęciem wolności. Gdy gospodarz (Amerykanin) widzi, że źli ludzie wkraczają na jego teren, ma prawo rozprawić się ze z nimi bez skrupułów. Czy to japońskie korporacje, czy europejscy terroryści-ideowcy, John śmiało pokazywał im by wracali skąd przyszli. Teraz jednak opuszcza dobrze znane sobie podwórko i z konieczności wkracza na teren zarezerwowany dla agentów 007 i Ethana Hunta. Film ogląda się właściwie jak kolejną część "Mission impossible", tylko tym razem z jakiegoś powodu Bruce Willis musi pomagać Tomowi Cruise. I nie do końca wpasowuje się to tło. Niby nadal ten sam błysk w oku i pewna ręka, ale gdy raz po raz ironicznie marszczy brwi wydaje się jakby chciał zapytać wszystkich dookoła "why so serious?", jeśli nie po prostu co ja u diabła tu robię? Wygląda trochę tak jak amerykańscy żołnierze w Iraku czy Afganistanie, z niejasnych dla nich przyczyn wciągnięci w wojnę, której nie rozumieją.

Czwarta część cyklu była moim zdaniem zdecydowanie najgorsza. Producenci w miejsce charakterystycznego dla serii klaustrofobicznego klimatu postawili na efekty specjalne i niesamowite, jeśli nie absurdalne wręcz, sekwencje, a złote myśli Johna ledwo dało się usłyszeć pośród setek eksplozji. W piątce jest trochę lepiej, ale nie do końca. Film trwa zaledwie (jak na dzisiejsze standardy) dziewięćdziesiąt parę minut i mam wrażenie, że z niezrozumiałych dla mnie powodów, wycięte zostały z niego najlepsze kawałki. Można się o tym przekonać oglądając poniższy trailer, z którego połowa scen (te dowcipniejsze) nie przetrwały do ostatecznej wersji. Przycięto nawet o bodajże sekundę tę, w której Yuliya Snigir zsiada z motocykla i ponętnie rozpina kombinezon (nie wiem, może miało to decydujący wpływ na klasyfikację wiekową filmu). Z chęcią obejrzałbym "extended version" bo wydaje mi się, że ogólne wrażenie byłoby zdecydowanie korzystniejsze. Tak znów dominują długie (choć dopracowane) sceny pościgów i akcji (duży plus ode mnie za wykorzystanie w filmie śmigłowca Mi-24, legendy zimnej wojny), historia jest budowana wokół niezbyt przekonujących wątków ojcowsko-dziecięcych i choć wydawać by się mogło, że gdzie jak gdzie, ale w Moskwie Amerykanin może czuć się naprawdę osaczony, to miejscami brakuje również napięcia, które udawało się osiągnąć twórcom trzech pierwszych części.

Filmy z Jamesem Bondem są idealnym przykładem, jak perfekcyjny przepis na film można powtarzać wciąż i wciąż, zmieniając zaledwie niuanse, a publika i tak tłumnie stawi się do kin, by po raz kolejny podjąć z twórcami dobrze znaną grę. "Szklana pułapka" to również moim zdaniem był samograj. Niestety producenci nie potrafili odtworzyć tego przepisu, wyłowić sedna sukcesu pierwszych części i czwórka i piątka coraz mniej wyróżniają się na tle innych produkcji kina akcji, a ich perfekcyjnemu bohaterowi, coraz trudniej się w tej konwencji odnaleźć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz