Na szczęście "Kumple od kufla" granice gatunkowe mają za nic. Choć od początku zastanawiamy się raczej nie "czy" lecz "kiedy" Luke i Kate wylądują razem w łóżku, Joe Swanberg bawi się z widzem, odwlekając domniemaną kulminację. Pozwala napięciu trwać, jednocześnie zapoznając nas z bohaterami, byśmy lepiej zrozumieli ich motywacje. Bardziej niż romans interesują go chyba pytania dotyczące przyjaźni między kobietą i mężczyzną. Czy jest możliwa szczególnie, gdy nie jest się obojętnym na wdzięki drugiej osoby? Jakie są jej granice, jaki wpływ ma na relacje z partnerami? Film jest wypełniony przegadanymi urywkami z życia naszej dwójki. Piją, gadają, piją, gadają. Alkohol (a leje się go w filmie całe morze), choć zazwyczaj bywa świetną wymówką dla skoków w bok, na bohaterów działa jakby zamulająco. Z jednej strony pozwala łamać im kolejne bariery, z drugiej uniemożliwia jakby dokonanie wyboru, który choć nieunikniony może wiązać się przecież ze stratą.
Autor nagiął co prawda niektóre zasady mumblecore, zatrudniając chociażby zawodowych aktorów, ale całość wypada bardzo naturalnie i przynajmniej mnie dała poczucie dotknięcia czegoś autentycznego. Niemniej momentami ewidentnie improwizowane dialogi są mocno drewniane i podrasowanie przez scenarzystę mogłoby im wyjść jedynie na plus. Ogólnie wydaje mi się to dobra propozycja dla wszystkich mających ochotę na odrobinę oddechu od blichtru Hollywood. Jednak jak to w kinie nowofalowym standardowo rozumianej akcji praktycznie nie ma i tym, którzy na nią się nastawiają, bądź też mają ochotę na konwencjonalne love story raczej bym tej pozycji nie polecił. Tu wszystko odbywa się trochę jakby "między słowami".
Widząc obsadę i znając moje zamiłowanie do lekkich komedii odpaliłem sobie ten film. Niestety...zawiodłem się i to konkretnie. Przez większość filmu nic, jedna ciekawsze scena i ponownie jesteśmy w miejscu, w którym najciekawszą rzeczą jest uroda Olivii.
OdpowiedzUsuń