niedziela, 10 stycznia 2016

Marsjanin ***

Mark Watney (Matt Damon) to członek sześcioosobowej załogi marsjańskiej misji Ares 3. W trakcie badań na obcej planecie dochodzi do wypadku, w wyniku którego Watney zostaje uderzony i odrzucony przez lecące metalowe szczątki anteny. Po krótkich i nieudanych poszukiwaniach Marka reszta załogi z powodu szalejącej burzy podejmuje decyzje o opuszczeniu Marsa. Tymczasem Mark odzyskuje przytomność. Ponieważ ma niewielkie zapasy żywności i stracił łączność z dowództwem, to jego szanse przeżycia na obcej planecie wydają się być znikome.

Ostatnie lata to wysyp amerykańskich produkcji związanych z tematyką podboju kosmosu przez dzielnych Amerykanów. Można się było spodziewać, że jeżeli za kolejny film o "podniebnych przygodach" kosmonautów weźmie się spec od filmów sci-fi - Ridley Scott, to zobaczymy solidny, nieco mroczny, futurystyczny obraz, który zapadnie w pamięci. Tymczasem "Marsjanin" to chyba najbardziej pogodny film w biografii Scotta i w gruncie rzeczy aż trudno uwierzyć, że jest on twórcą tego dzieła a nie np. Robert Zemeckis. Moje nawiązanie do Zemeckisa nie jest przypadkowe, bo oglądając "Marsjanina" miałem wrażenie, że oglądam coś na wzór "Cast Away", tyle że w bardziej humorystycznej wersji. Oczywiście w "Marsjaninie" zamiast samotnego rozbitka z bezludnej wyspy mamy równie samotnego kosmonautę z wyludnionej obcej planety. Jednak schemat obu historii jest ten sam. Obaj bohaterowie muszą się szybko przystosować i zaadoptować do nowej rzeczywistości, obaj są pomysłowi, wreszcie obaj pomimo wielu przeciwności losu udowadniają, że nie ma takiej rzeczy, która by złamała człowieka.

Mark to skrzyżowanie Mac Gyvera i Jamesa Bonda. Z tym pierwszym łączą go zdolności do przetwarzania różnego rodzaju przedmiotów dla własnych potrzeb, tak aby wychodzić z trudnych sytuacji bez szwanku. Z drugim łączy go niezniszczalność - w trakcie oglądania filmu mamy pewność, że Mark da radę wyjść obronną ręką, nawet w najtrudniejszym momencie. Jedynie w przeciwieństwie do Bonda Watney nie musi używać broni ani pięści, ponieważ bohater, poza nieprzyjaznym Marsem, nie ma żadnego przeciwnika. Niestety brak realnego, fizycznego przeciwnika osłabia ładunek emocjonalny filmu.

Największy zarzut jaki mogę sformułować wobec "Marsjanina" to właśnie brak napięcia i dramaturgii, która powinna być związana z samą sytuacją, jaka spotkała bohatera. Jego historia jest przedstawiona w bardzo różowych barwach, od których to aż momentami mdli. Personel NASA pomimo pewnych różnic w kwestiach związanych z powołaniem misji ratunkowej dla Marka potrafi się zjednoczyć i wypracować wspólne stanowisko. Dawna załoga Watneya również decyduje się pomóc naszemu bohaterowi. W misję ratowania Marka włącza się nawet chiński rząd. A sam pobyt Watneya na Marsie, głównie dzięki jego pomysłowości, przypomina bardziej wakacje w trudnych warunkach atmosferycznych niż walkę o przetrwanie na obcej planecie. Cała rzeczywistość w filmie jest przedstawiona w bardzo uproszczony, cukierkowy sposób.

Film Scotta ma jednak swoje zalety. Z pewnością jego siłą jest główny bohater i jego barwne monologi - co chociażby odróżnia "Marsjanina" od infantylnych postaci i dialogów w "Grawitacji". Tutaj można się wręcz pośmiać z ironicznych tekstów Watneya, który nie traci pogody ducha w swoim niezwykle ciężkim położeniu. Bardzo dużo ciepła swojej postaci dał na pewno Damon, który nadaje się do ról "facetów z sąsiedztwa", czyli sympatycznych i normalnych gości, z którymi można się utożsamiać i im kibicować. Pod względem wizualnym i technicznym film ogląda się bardzo przyjemnie i - co postrzegam jako jego atut - nie ma w nim nadmiaru efekciarstwa.

"Marsjanin" w Stanach zebrał bardzo pozytywne opinie, bo jest dobrze zrealizowany, zagrany i odnosi się do życia na innej planecie, co zawsze wzbudza zainteresowanie. Dla mnie to jednak kolejna hollywoodzka historia o dzielnym kosmonaucie, która niesie ze sobą niezbyt wysoką temperaturę i w gruncie rzeczy - poza humorem - nie wnosi nic nowego do kina sci-fi.



1 komentarz:

  1. Jestem pełen podziwu dla tych, co zdecydowali się ten film nakręcić. Zastanawiałem się jak można stworzyć film o człowieku, który jest zdany sam na siebie i jedyne co może zrobić, aby nie zwariować to mówić do siebie. Ale zaraz po tym przypomniałem sobie, ze był przecież wcześniej Robinson Crusoe i "Cast away", a więc może się uda. Udało się lecz tylko częściowo. Gdy film wszedł do kin, postanowiłem jego obejrzenie poprzedzić przeczytaniem książki. Zasadniczo film odzwierciedla to co zostało opisane w książce. Problem z filmem jest taki, że zabrakło w nim obszerniejszej narracji, a to właśnie ona buduje w pewnym sensie dramaturgię w powieści. Książka urzeka tym, że każde działanie głównego bohatera jest przez niego głęboko analizowane i omawiane. Natomiast w filmie zabrakło tych uzasadnień. Film jest o tyle ciekawy, że dosyć szczegółowo ukazuje potencjalne rozwiązania techniczne, jakie mogą kiedyś być zastosowane na Marsie. To jest jego przewagą nad książką. Natomiast scenarzysta postanowił wybrać inną, w mojej ocenie złą drogę dla poprowadzenia fabuły. Zdecydował się ubarwiać i nadawać bieg akcji scenami z Ziemi. I niestety z tego powodu film bardzo wiele stracił wobec książki. Podczas oglądania poczynań głównego bohatera ma się wrażenie, że to taka harcerska zabawa, z której bohater na pewno wyjdzie cało. W książce do końca nie jest to oczywiste. Tak czy inaczej Marsjanina warto obejrzeć lecz zaraz potem koniecznie trzeba przeczytać książkę, która zdecydowanie bardziej wciąga niż film. A co do Matta Damona to uważam, że ten aktor jest złym wyborem. On w każdym filmie gra dokładnie tak samo czyli jest nudnie, przewidywalnie i monotonnie. Może w pewnym sensie jego laboratoryjna gra dodała trochę wartości do filmu lecz ogólnie wypadł jak zwykle tak samo czyli przeciętnie.

    OdpowiedzUsuń