niedziela, 8 lutego 2015

Gra tajemnic ***

Błyskotliwa kariera Alana Turinga, matematyka, którego prace stanowią podwaliny współczesnej informatyki, została tragicznie przerwana, gdy w wieku 41 lat, po roku terapii hormonalnej, na którą angielski sąd skazał go de facto za homoseksualizm, popełnił samobójstwo. Najbardziej “medialnym” w niej epizodem była niewątpliwie praca w okresie II Wojny Światowej w Bletchley Park nad maszyną mającą pomóc w rozszyfrowywaniu niemieckiej (poprawnie politycznie pewnie byłoby nazistowskiej) komunikacji kodowanej przy użyciu legendarnej enigmy.

Narracja “Gry tajemnic” biegnie trójtorowo. Najwięcej uwagi poświęconej jest oczywiście na okres wojenny. Alan Turing (Benedict Cumberbatch), niedostosowany społecznie geniusz, mający wyraźny problem z autorytetami, trafia do najgorszego mogłoby się wydawać dla takich osób miejsca - wojskowego kompleksu. By osiągnąć swój cel, którym, jak dopowiada nam z offu, jest wygranie wojny, będzie musiał nauczyć się grać zespołowo i wkupić się w łaski swoich współpracowników, którymi z początku wyraźnie pogardza. Równolegle obserwujemy młodego Alana w szkole, odkrywającego swój homoseksualizm (i zamiłowanie do szyfrów), przeżywającego pierwszą miłość. Narratorem obu tych wątków jest sam Turing. Powierza historię swojego życia nadgorliwemu policjantowi, który podejrzejwając go o szpiegowstwo dla ZSRR, ostatecznie doprowadził do skazania za homoseksualizm.

Muszę oddać norweskiemu reżyserowi Mortenowi Tyldumowi, że “Grę tajemnic” ogląda się naprawdę nieźle. Nie ma tu może specjalnych warsztatowych fajerwerków, ale film się nie dłuży, swoją historię opowiada sprawnie. Wsparte jest to wszystko udanymi kreacjami aktorskimi, nominowanego do Oskara Cumberbatcha, o którym jeszcze za chwilę, ale również Charlesa Danca i Marka Stronga w znakomitych epizodach. Ogólnie jeśli byłoby to zwykle, fikcyjne kino gatunkowe, nie bardzo miałbym się do czego przyczepić. Ale nie jest. A jako film biograficzny ma on moim zdaniem dwie kolosalne słabości.

Pierwsza jest dość oczywista. Powiedzieć, że scenarzyści nie trzymali się faktów, to nic nie powiedzieć. Nawet nie chodzi mi tu tylko o marginalizowanie roli Polaków, bo padają dwa zdania, które przynajmniej wspominają o ich udziale w całym procesie. W wątku rozpracowywania enigmy nie zgadza się właściwie nic. W filmie Turing jawi się jako majsterkowicz, w pocie czoła budujący swoją maszynę. W rzeczywistości maszyny (nie jedną) powstały na podstawie jego projektu w fabryce. Bynajmniej nie nazywały się Christopher (jak młodzieńcza miłość Turinga), ale bombe (od polskiej nazwy bomba kryptologiczna - przedwojennej konstrukcji Mariana Rejewskiego, którą Turing rozwijał). Autorem kluczowych poprawek nie był Hugh Alexander, ale Gordon Welchman, którego istnienie film totalnie pomija. Można by wymieniać tak długo, zainteresowanych prawdziwą historią odsyłam do wielu publikacji na ten temat. Przyzwyczaiłem się już, że klisza filmowa, jak papier, przyjmie wszystko. Rozumiem, że czasem, by akcja była bardziej wartka, się coś podkoloryzuje. Ale uważam, że powinny być jakieś granice, po przekroczeniu, których należy najzwyczajniej w świecie zmienić imię i nazwisko bohatera, co najwyżej dodając gdzieś na końcu notkę o luźnej inspiracji prawdziwymi wydarzeniami.

Mój drugi zarzut to prześlizgnięcie się właściwie po samej osobie Alana Turinga. Była to fascynująca, złożona i tragiczna postać. Z tego filmu jednak się tego nie dowiemy. Według autorów to autystyczny geniusz, który najlepiej czuł się w towarzystwie swojego dzieła. Właściwie śledząc wątek enigmy można zapomnieć, że był on homoseksualistą. W rzeczywistości Turing był uczuciowy, miał wiele romansów i między innymi po to, by je ukryć, potrzebne było mu małżeństwo z Joanne Clarke (Keira Knightley). W filmie praktycznie na kilka lat zapomina się, że ta strefa w ogóle istnieje. Jedyne, co ratuje ten portret, to kreacja Benedicta Cumberbatcha, dla którego role geniuszy stają się pomału specjalnością. Swoją grą dodaje trochę tajemnicy, każe domyślać się rzeczy, których na ekranie nie możemy zobaczyć.

“Czasami ludzie, których nie docenia nikt, dokonują rzeczy niewyobrażalnych”. Nie wiem, ile razy ten banał pada z ekranu, nie wiem też czemu miałby się odnosić do profesora Cambridge, uznawanego za jeden z najwybitniejszych umysłów swoich czasów nim skończył trzydzieści lat. Ale razem z przemyconym gdzieś sloganem Apple “Myśl inaczej”, utwierdzał mnie w przekonaniu, że to co oglądam to raczej materiał promocyjny Wielkiej Brytanii o tym jak wygrała II Wojnę Światową, niż portret wielkiego naukowca. Myślę, że Alan Turing zasługuje na więcej (podobnie zresztą jak Steve Jobs biorąc pod uwagę koszmarny “Jobs”), nawet jeśli wbrew temu co na koniec próbują nam wmówić twórcy, maszyna na której piszę tą recenzję, nie może być precyzyjnie nazwana maszyną turinga.



2 komentarze:

  1. Co to znaczy, że urządzenie na którym napisałeś tą recenzję nie może być PRECYZYJNIE nazwane maszyną Turniga? Bo z punktu widzenia informatyki jest jak najbardziej równoważne maszynie Turinga i każdy infromatyk potwierdziłby że właśnie nią jest. Uważasz, że skoro komputer nie ma taśmy to nie jest maszyną Turinga? A może ma taśmę i jest nią tradycyjna maszyna do pisania. Maszyna Turinga jest maszyną abstrakcyjną - matematycznym modelem komputera. Nie powstała po to aby ją wprost zamieniać w fizyczną maszynę. Powstała aby dać możliwość stworzenia nowej dziedziny nauki - informatyce. Informatyka rozwijała się długo wcześniej zanim na biurkach zagościł Pentium. A jednak wszystko co wymyślono zachowuje się (oblicza) się na nim w ten sam sposób i można to udowodnić. Dlaczego? Ponieważ jest on równoważny z maszyną Turinga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Człowieku nie wycieraj sobie gęby wszystkimi informatykami pisząc takie bzdury. Rozumiem że w twoim prywatnym uniwersum pojęcia nieskończoność i skończoności są sobie równoważne?

      Usuń