sobota, 12 lipca 2014

Grand Budapest Hotel ****

Najnowszy film Wesa Andersena ma konstrukcję matrioszki. Widzimy świat oczami młodej czytelniczki, pochłaniającej książkę napisaną przez nieżyjącego już autora. Razem z nią przenosimy się do roku 1986, by posłuchać jak ów autor opowie nam historię swojego pobytu z 1968 roku w położonym gdzieś w Alpach, podupadłym po nastaniu komunizmu, tytułowym hotelu Grand Budapest. W jego trakcie udało mu się namówić na zwierzenia tajemniczego właściciela hotelu, pana Moustafe. Słuchając jego opowieści o tym jak wszedł w posiadanie Grand Budapestu, lądujemy w końcu w roku 1932, w fikcyjnej republice Zubrowka, gdzie rozgrywa się właściwa akcja filmu.

Wtedy to młody Moustafa Zero (debiutujący na ekranie Tony Revolori), emigrant z bliskiego wschodu, zostaje boyem hotelowym i trafia pod skrzydła rządzącego niepodzielnie Grand Budapestem konsierża pana Gustave (Ralph Fiennes). Pan Gustave ma szczególne upodobanie do starszych kobiet. Jak sam to określa lubi "stare, bogate, próżne i blond". Czy jest to kwestia gustu, czy zwykła kalkulacja finansowa, nie jest do końca jasne, ale po śmierci jednej z jego kochanek Madame D. (Tilda Swinton) okazuje się, że dostał w spadku niezwykle cenny obraz. To oczywiście bardzo nie spodoba się synowi Madame D. (cały w czerni Adrien Brody), i spowoduje, że od tej pory Gustave będzie mieć na karku jego cyngla (wyglądający groźnie jak zawsze Willem Dafoe), który nie zawaha się przed niczym, by odzyskać płótno...

Świat "Grand Budapest Hotel" dopracowany jest w najmniejszych detalach. Kostiumy, scenografie, każdy kadr wszystko jest perfekcyjne i podporządkowane spójnej, kompletnej wizji twórcy o wyrazistym stylu, świadomego, wiedzącego dokładnie, co chce osiągnąć. Ożywia on na filmowej kliszy ducha świata, który odszedł, Europy Środkowej sprzed II wojny światowej. I choć jak zaznacza historia jest inspirowana twórczością Stefana Zweiga (austriackiego pisarza, portretującego tamtą rzeczywistość, który popełnił samobójstwo w proteście przeciw hitleryzmowi), to jednak wbrew temu co myślą niektórzy krytycy nie wydaje mi się by o wierny portret tamtej rzeczywistości Wesowi Andersenowi chodziło. Świadczyć może o tym sposób narracji - każdy z opowiadających zawsze, nawet nieświadomie, dodaje coś lub odejmuje od historii. To, co widzimy na ekranie to przedwojenna Europa widziana przez pryzmat kultury. To co w bogatej i plastycznej wyobraźni Wesa Andersena namalowali twórcy opowiadający o tamtych czasach, niekoniecznie nawet będący ich świadkami. "Grand Budapest Hotel" można by uznać za swoisty, filmowy hołd dla nich.

Formalnej perfekcji filmu dopełniają doskonałe kreacje aktorskie, przede wszystkim świetnego Ralpha Fiennesa w roli głównej, ale też całej plejady gwiazd w rolach drugo, czy nawet trzecio planowych (że wspomnę tylko Harvey Keitela, Edwarda Nortona, Billa Murray, czy Jude Law). Historia sama w sobie jest mieszaniną lekkiej komedii, która wywołuje raczej uśmiech na twarzy widza niż salwy śmiechu i umiarkowanie emocjonującego kryminału w starym stylu. Tlący się gdzieś w tle rosnący w siłę faszyzm i później komunizm, dodają trochę rysów dramatycznych, ale jest to raczej dalekie tło. Powiedzenie, że "Grand Budapest Hotel" jest świetnym przykładem przerostu formy nad treścią byłoby przesadą, ale nie zmienia to faktu, że przynajmniej dla nas wiedzących cokolwiek na temat historii Europy, piękne dekoracje to główny atut tego filmu.



2 komentarze:

  1. byłam na tym w kinie i wyszłam zachwycona! mimo, że seans skończył się o północy i oczy kleiły mi się pod koniec to nie żałuję, co więcej, chętnie bym to powtórzyła :) również wspomniałam o tym filmie w którymś ze swoich starszych postów. pozdrawiam :)
    http://etnopsyche.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że mogła być temu winna nie tylko późna pora, ale i to, ze najzwyczajniej w świecie w pewnym momencie tempo siada i twórcy jakby na siłę odwlekają zakończenie mnożąc atrakcje. Również pozdrawiam :)

      Usuń