poniedziałek, 16 września 2013

Sztanga i cash **

Specjalista od wielkich, najeżonych efektami specjalnymi widowisk w stylu "Armageddonu", czy serii Transformers, Michael Bay serwuje nam tym razem, jak sam mówi skromny (to znaczy eksploduje zaledwie jedno auto) i ekspresowo nakręcony, oparty na faktach (do tego jeszcze wrócimy) film o gangu z "Sun Gym", działającym w Miami w połowie lat dziewięćdziesiątych.

Mimo że wysłuchujemy przemyśleń z offu niemal wszystkich postaci "Sztanga i cash", za głównego bohatera można uznać niepozbawionego uroku, ale nie grzeszącego intelektem instruktora fitnessu Daniela Lugo (Mark Wahlberg). Żyjący na sterydach i automotywacyjnych bzdurach ("wierzę w fitness"), uczynił ze wspomnianej siłowni Sun Gym dochodową placówkę i wydaje się wychodzić na prostą po błędach przeszłości. Jednak poczucie, że los nie obdarzył go tym na co zasługuje, podsycane przez wysłuchiwanie frazesów serwowanych przez samozwańczego guru (Ken Jeong) typu "Jeśli myślisz, że ci się coś na należy, to wszechświat ci to da", naprowadza go na plan jak odebrać wszystko swojemu bogatemu i wyjątkowo wrednemu klientowi - Victorowi Kershaw (Tony Shalhoub). Do pomocy bierze swoich równie napompowanych, a jeszcze mniej rozgarniętych kumpli (Dwayne Johnson i Anthony Mackie) i już wiemy, że to nie może skończyć się dobrze...

Wyjaśnijmy sobie od razu jedną rzecz. Wbrew temu, co po wielokroć słyszymy w filmie, nie jest to prawdziwa historia. Jest ona jedynie inspirowana serią artykułów z Miami New Times. Nikt nie zadał sobie trudu, by chociażby skonsultować się z ofiarami, które przeżyły te tragiczne wydarzenia. A ma to niestety kapitalne znaczenie dla odbioru filmu. Micheal Bay dokonał tu moim zdaniem dosyć ryzykownego manewru. Absolutnie nie stara się oceniać swoich bohaterów. Ba, robi bardzo dużo byśmy polubili Daniela i spółkę. Może i są mało rozgarnięci, ale w sumie to takie swojaki. W przeciwieństwie do ofiary. Victor Kershaw to prawdziwy dupek. Właściwie może mu się należało? Autorzy jakby stawiają nas na równi z bohaterami tej historii, pouczająco kiwając głową z za ekranu, tak to mogłeś by ty mój drogi widzu. Gdybyś też się nasłuchał bredni o tym co ci się rzekomo należy i opacznie je zrozumiał, też przypiekałbyś na grillu odrąbane ludzkie ręce, by pozbyć się odcisków palców. I można by to uznać za błyskotliwą analizę ludzkiej natury, "zło jest w każdym z nas", gdyby nie to, że ten film ma tyle wspólnego z rzeczywistością co relacja z konferencji PiSu w TVNie, czy poczynań rządu w TV Trwam. Jeśli posłuchać tego co ma do powiedzenia pierwowzór postaci Victora Kerwshaw - Marc Schiller, to maluje się kompletnie inny portret głównych bohaterów. Byli to bezwzględni przestępcy z determinacją realizujący swój plan. Daniel Lugo to nie sympatyczny osiłek, ale psychol ze złymi intencjami wypisanymi na twarzy, któremu nie ufali i którego nie lubili nawet współoprawcy. Nie był on nawet autorem planu napadu na Marca Shillera, nie zgadza się liczba napastników... nieścisłości i zwykłe przekłamania można mnożyć i mnożyć. Przyzwyczaiłem się już, że mass media wszystko interpretują tak jak im wygodniej, ale czemu miała służyć taka manipulacja w kinie gatunkowym naprawdę nie wiem. Jeśli reżyser chce przekazać jakąś konkretną wizję świata, niech to robi, ale bez udawania, że dokumentuje jakąś rzeczywistość.

Niemniej, kto idzie do kina na film Micheala Baya po to by analizować jego przesłanie? To ma być przede wszystkim rozrywka. "Sztanga i cash" niewątpliwie ma swoje momenty. Dowcip zbudowany na ludzkim cierpieniu, wydaje mi się mocno kontrowersyjny pomysłem, ale często działa. Marc Wahlberg, The Rock i spółka w roli bezmózgich koksów są rozbrajający. Są tu wszystkie standardowe składniki współczesnego kina dla facetów, czyli wielkie mięśnie, skąpo ubrane dziewczynki wijące się na rurach, szybkie samochody i parę dynamicznych sekwencji. Jednak film jest ogólnie za długi, w środkowej części zwyczajnie nudzi i choć końcówka jest niezła, ciężko się na nią przebudzić.

Jak powiedział Marc Schiller, więziony i nieludzko torturowany przez okrągły miesiąc, w tym filmie najwięcej ma wspólnego z rzeczywistością tytuł (ang. "Pain and gain") - jego cierpienie zaowocowało wielkim zyskiem oprawców. I powiem szczerze, gdybym to ja był ofiarą, to nie jestem przekonany czy chciałbym, żeby zrobiono film żerujący na mojej tragedii, w którym to jeszcze ze mnie robi się dupka. Jeśli ktoś chciałby usłyszeć tą historię opowiedzianą z pozycji ofiary to polecam np. artykuł z angielskiego Guardiana. A tym którzy zdecydują się obejrzeć "Sztanga i cash", radzę nie wsłuchiwać się w zapewnienia autorów o prawdziwości tej historii i potraktować ją jako kolejną, przyzwoitą "pulp fiction".


2 komentarze:

  1. Jeśli Pan Bay bierze się za taki scenariusz, to ciężko nie analizować przesłania, tym bardziej że rozrywką bym tego seansu nie nazwała (nie przypominam sobie ani jednej zabawnej sceny). Film może nie jest zgodny z autentyczną historią, ale jednak czerpie z prawdziwych wydarzeń. Pozostawia zatem poczucie, że wszyscy ludzie są głupi i/albo źli, tj. mięśniaki z siłowni, przedsiębiorcy, notariusz itp. Oczywiście fakty są tak zmodyfikowane, żeby "podrasować" historię i uczynić ją bardziej absurdalną, co daje efekt kiczu i szmiry.
    Jedyny plus za ukazanie działania policji, która ignoruje problem, gdyż z góry zakłada, że biznes imigranta z Ameryki Południowej musi być szemrany.

    OdpowiedzUsuń
  2. To był jeden z tych filmów, do którego podchodziłem mega pozytywnie. Była niezła historia – do tego z życia wzięta – kulturystyczna polewa, The Rock i rozpoznawalny reżyser. O ile ciężko mi się czepiać fabuły, a jeszcze ciężej postaci, tak całe podejście jest podejrzane od samego początku. Bierzesz prawdziwe wydarzenia, i z dupków, morderców, kryminalistów, którzy dopuścili się zbrodni, chcesz zrobić protagonistów? Prawie tak samo porypane, jak nasze polskie tłumaczenie. Czy to przypadkiem nie burzy tego stwierdzenia „oparte na prawdziwej historii”? Czy tam nie powinien być jakiś aneks do tego? Czy w ten sposób nie zmieniamy charakterystyki postaci? Raczej prawdziwa historia...widziana przez różowe okulary M. Baya.
    Załóżmy, że przełknąłem to wszystko. Nie jestem członkiem oburzonych rodzin naszych zbrodniarzy, więc chcę tylko czerpać satysfakcję z seansu, jako widz. Znów nazwisko Bay, skutecznie to utrudnia. Brakuje tutaj skoncentrowania się na konkretnym aspekcie. Ten film chcę być o wszystkim, o wszystkich, więc tak naprawdę jest o niczym. Każda postać, dostaje nawet swój „voice-over”, czym skutecznie wybija z rytmu, biadoląc o swojej przeszłości czy przemyśleniach – stanowczo tych motywów jest za wiele. Jeśli mamy ich gdzieś, to ciężko mieć na uwadze ich wewnętrzne gadanie...
    Wahlberg i spółka, wydają się cieszyć z grania w „Pain & Gain” bardziej, niż ja z oglądania ich wyczynów. Nawet nie trzeba być fanem The Rocka, żeby stwierdzić, że Dwayne jest najbarwniejszą postacią. Wielki chłop, o dobrym sercu. Wydaje się najgłupszy z całego trio, które żadną głębszą myślą skażone nie jest. To jedyny koleś, po wyczynach którego można się uśmiechnąć. Jedyny, który ma jakiekolwiek argumenty, by bawić ludzi. Cała reszta wypada zbyt poważnie, co niestety przekreśla całą produkcję. Poruszyli drażliwy temat. Podjęli rękawice, by zrobić z niego komedie. Jedyną szansą na przepchnięcie takiego pomysłu, byłoby arcydzieło. Absolutny top, w generowaniu uśmiechu u ludzi. Efektem jest przeciętniak. Bay rzucił kośćmi po siódemke, ale wypadło tylko cztery – 4/10

    OdpowiedzUsuń