poniedziałek, 22 października 2012

Czerwony stan ****

Choć Kevina Smitha darzę ogromną sympatią za chociażby świetnych "Clerks", to nie wszystkie jego filmy przypadają mi do gustu. Krytykom również i ponieważ reżyser się na nich obraził "Czerwony stan" nigdy nie wszedł do szerokiej dystrybucji kinowej. Trochę szkoda, bo chociażby Quentin Tarantino zaliczył go do najciekawszych filmów roku 2011.

Zdecydowanie nie jest to typowe kino Smitha. Nie dostajemy tu komedii, nie dostajemy rozkmin nad seksualnością, uczuciami czy sensem życia. Jest to brutalne kino akcji. Choć zaczyna się w jakby znajomy sposób. Gdzieś na środkowym zachodzie, trójka kumpli z liceum, których stan umysłu oddaje cytat z Jaya w "Clerksach" "I could fuck anything that moves", znajduje w sieci ogłoszenie poszukającej seksu kobiety z pobliskiego miasteczka. Umawiają się nieświadomi, że jest to pułapka zastawiona przez radykalną sektę...

Mam wrażenie, że tym filmem autor chciał wyładować swą frustrację na świat. Frustracje na to jak łatwo jest manipulować ludźmi, by w imię Boże dopuszczali się najgorszych grzechów. Na to, że wszelkiego rodzaju ksenofobia ciągle znajduje bardzo podatny grunt. Na rząd, jego agencje i hipokryzję z jaką podchodzą do swojej misji, na przykład wykorzystując zagrożenie terroryzmem do tuszowania własnych niedopatrzeń i ferowanie wyroków bez poszanowania praw człowieka, gdy tylko media nie patrzą im na ręce. Wszystko to jest pokazane bardzo dosadnie. Postać agenta ATF grana przez Johna Goodmana, szefa akcji, którą jednak jego przełożeni kierują z tylnego siedzenia wydaje się jedynym głosem rozsądku w tym chorym świecie. Ale nikt, od początku do końca nie chce tego głosu słyszeć, a on sam prędzej czy później wbrew swoim przekonaniom podporządkowuje się rozkazom. Za to podporządkowanie czeka go w finale nagroda. Prawda, sprawiedliwość nie mają żadnej wartości w tym świecie.

Kevin Smith to nie John Woo, sceny akcji są poprawne, ale nie oszałamiają. Największym atutem jego filmów jest dla mnie ich przegadanie. "Czerwony stan" przegadany nie jest, ale najmocniejszym jego punktem jest postać, której przemów słuchamy przez znaczną część filmu. Postać radykalnego kaznodziei grana przez Micheala Parksa. W jego oczach widać szaleństwo, z absolutnym przekonaniem głośi tezy od których włos jeży się na głowie, skazuje na śmierć swoją rodzinę, czy w ostatniej scenie wierzy w nadejście końca świata. Chyba najbardziej przekonywująca kreacja fanatyka jaką zdarzyło mi się oglądać na ekranie.

Nie jest to arcydzieło filmowe, ale podoba mi się pomysł na wykorzystanie typowo rozrywkowego gatunku do wyrażenia swojej opinii na temat współczesnego świata. To orzeźwiające, że istnieją jeszcze w Hollywood filmowcy, którzy mają swoje zdanie i nie boją się go wyrazić, nawet jeśli mają już dość krytyki.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz