wtorek, 5 czerwca 2012

Mission Impossible - Ghost Protocol ***

Z reguły większość kontynuacji filmowych danego cyklu jest dla mnie zbędnych, bo są one gorsze od pierwszych części. Filmy z Jamesem Bondem skończyłem oglądać, kiedy rolę agenta 007 przestał pełnić Pierce Brosnan. Już ostatni film z jego udziałem ("Śmierć nadejdzie jutro") był dla mnie lekkim koszmarkiem. Efekty specjalne kosztem fabuły, zaserwowany przerost formy nad treścią zraził mnie do filmów z udziałem "śmiertelnych" bohaterów - agentów. Skuszony propozycją urządzenia maratonu filmowego przez Mr. White'a postanowiłem sobie jednak odświeżyć ten gatunek i obejrzeć czwartą część "Mission Impossible - Ghost Protocol" (oglądałem tylko pierwszą część tego cyklu i muszę przyznać, że film z 1996 roku mi się podobał).

Tym razem Ethan Hunt (grany niezmiennie przez Toma Cruisa) musi powstrzymać terrorystę Cobalta, który chce wywołać wojnę nuklearną. Akcja filmu skacze po krajach i kontynentach. Najpierw Budapeszt, później Moskwa, Dubaj i finał w Mumbaju. Oczywiście wszystko to opatrzone pięknymi widokami i plenerami. O efektach wizualnych nie wypada mi nawet pisać, bo to jest norma w tego typu produkcjach. Chociaż "spacer" Cruisa po wieży Burdż Chalifa w Dubaju jest nowością i na pewno robi wrażenie. I można się tylko zastanawiać co za chwilę wymyślą twórcy Bonda lub Jasona Bourna. Są też w filmie dwie panie - jedna dobra (ładna, śniada Paula Patton grająca agentkę Jane Carter), druga zła (Léa Seydoux - jako płatna zabójczyni Sabine Moreau - niezbyt ładna, ale trzeba przyznać, że pasująca do roli bezwzględnej morderczyni).

Można zatem powiedzieć, że wszystko przebiega standardowo i zgodnie z oczekiwaniami. To co na pewno wyróżnia film to spora dawka humoru, w czym niewątpliwie zasługa brytyjskiego komika Simona Pegga, który gra nieco fajtłapowatego agenta Benji Dunna, odgrywającego na koniec filmu kluczową rolę. On i Cruise - ze swoim słynnym, nieco narcystycznym już uśmiechem (mnie on akurat nie razi) - dodają uroku i lekkości filmowi. Ta dwójka sprawia, że jest po prostu zabawnie i przyjemnie.

Z tego typu dziełami mam jednak od kilku lat ten sam problem. W kwestiach fabularnych i intrygi szpiegowskiej niczym mnie już od dawna nie zaskakują i przez masę nieprawdopodobnych scen - po prostu nużą. Jedyne co można zapamiętać po tym filmie, to właśnie kwestie niektórych technicznych majstersztyków. "Spacer" Hunta po budynku, jego ucieczka przed burzą piaskową, kiedy to nienaganna fryzura Cruisa nie zostaje naruszona, przy tym się uśmiałem i niewątpliwie to zapamiętam. To jednak trochę za mało dla osoby wychowanej na szpiegowskich filmach Alfreda Hitchcocka czy wczesnych Bondach. Chociaż jeśli ktoś liczył na rozrywkowy film z dużą ilością wybuchów i zwrotów akcji, to na pewno nie będzie rozczarowany. Ja tam wolę inne kino.

Coś dla fanów wspinaczek ;)



2 komentarze:

  1. Jeżeli już to Mumbaj, ale nie Mombaj. Litości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za czujność i zwrócenie uwagi - poprawione. Jakieś merytoryczne uwagi co do recenzji / filmu kolega Anonimowy ma? :)

      Usuń