niedziela, 12 lutego 2012

Geneza planety małp ****

W kiepskich humorach po klęsce Barcelony w Pampelunie, postanowiliśmy razem z Mr. Blonde poszukać pocieszenia na planecie Hollywood. Padło na "Genezę planety małp".

Film ma generalnie dwa bardzo różne oblicza. W pierwszym obserwujemy historię zdolnego naukowca, granego przez Jamesa Franco, pracującego nad lekiem na Alzheimera. W wyniku wydarzeń, których nie mam zamiaru streszczać, ląduje u niego w domu małe, piekielnie inteligente szympansiątko, któremu później nadane zostanie imię Ceasar. Dzięki Ceasarowi główny bohater poznaje piękna panią weterynarz (Freida Pinto). No i tak sobie obserwujemy wzruszająco płytką historię miłości między zwierzęciem i człowiekiem dekorowaną urodą pani Pinto, dla której chyba jedynym zadaniem aktorskim było "to usiądź sobie tam i ładnie się uśmiechaj". Romans między Jamesem i Freida rozwija się na tyle dynamicznie, że pocałują się już po około 5 latach, a i wszystkich zwolenników wdzięków tej aktorki mogę z góry rozczarować. Nie są one tu eksponowane w żaden sposób :(.

Obok tego wątku mamy jeszcze zmagania zdolnego naukowca ze swoim chciwym szefem (fatalnie obsadzony David Oyelowo, nie wiem kto może uwierzyć że gołowąs o tak nieskażonej inteligencją twarzy może być szefem w korporacji, gdzie był Don Cheadle się pytam jak kręcono ten film?) o to by pozwolił mu na dalsze prace nad cudownym lekiem. Tutaj scenarzyści również popisują się niezwykłą wręcz zręcznością unikając wszelkich filozoficznych i etycznych dylematów, które mogą wiązać się z tego typu historią.

W końcu jednak, gdy Ceasar ląduje w więzieniu dla człekokształtnych, akcja koncentruje się na jego postaci. Co szokujące po tak fatalnym wprowadzeniu dostajemy prawdziwą ucztę dla kinomana, w której raz po raz dostrzegaliśmy nawiązania do ulubionych filmów. Sam Ceasar jest zdecydowanie najlepiej zagraną i najbardziej charyzmatyczną postacią w filmie. Obdarzony mimiką Andiego Serkisa, który wcześniej podobnie wcielił się w Goluma w trylogii "Władca pierścieni", po prostu żyje na ekranie. Te gesty, te spojrzenia. Na miejscu akademii poważnie zastanowiłbym się czy Surkisowi nie należy się w końcu oskar, za rzeczy które potrafi zrobić z cyfrowymi postaciami. Ciężko dojrzeć granicę gdzie kończy się aktorem a zaczyna animacja, ale efekt jest naprawdę niesamowity.

Tak jak pisałem Ceasar trafia do mrocznego, klaustrofobicznego więzienia. Stajemy się świadkami historii dojrzewania, akceptacji tego kim jest, walki o władzę, buntu oraz ucieczki. Ceasar musi zmierzyć się sam ze sobą, zdefiniować swoje miejsce w świecie. Stawić czoła okrutnemu, nienawidzącemu małp oprawcy (jedyna chyba udana w filmie "ludzka" rola w którą wciela się Tom Fulton). Gdy pomału zdobywa szacunek swoich pobratymców nie sposób się w jego gestach nie doszukiwać się podobieństwa do postaci Micheala Corleone. Tym bardziej, że pomagają mu rudy orangutan jako consigliere oraz wielki i wierny do końca goryl, czyli toczka w toczkę Luca Brasi z "Ojca chrzestnego". Kulminacją akcji jest epicka wręcz scena bitwy o most Golden Gate w San Francisco. Jest tu wszystko, suspens, karne oddziały wiernie wypełniające rozkazy przywódcy, przyjaciel zasłaniający lidera swoją własną piersią, popłoch w zdezorientowanych oddziałach wroga... Obraz Ceasara na galopującym koniu wyłaniającego się z mgly i dającego sygnał do natarcia, jest chyba jednym z bardziej ikonicznych jakie miałem ostatnio okazje widzieć w filmie. Czyste kino.

Tak więc może ze względu na kiepski początek, powinienem dać temu filmowi 3*, ale perfekcyjnie zrealizowana końcówka, którą fundują nam reżyser i spece od efektów specjalnych wciska w fotel na tyle, że nie można ich roboty nazwać inaczej jak po prostu dobrą. Robotę scenarzystów i gwiazd pomińmy życzliwie milczeniem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz